poniedziałek, 26 lipca 2010

Konfrontationen, Nickelsdorf, 15 lipca 2010

Konfrontationen, Nickelsdorf, 15 lipca 2010, dzień 1:
czternaście godzin w samochodzie, 38°C, burza


JazzGalerie Nickelsdorf, główne miejsce koncertów

Nickelsdorf to niewielka miejscowość położona na naddunajskiej nizinie, trzydzieści kilomentrów od Bratysławy i blisko pięćdziesiąt od Wiednia. Od trzydziestu jeden lat odbywa się tu jeden z najważniejszych dla jazzu, muzyki awangardowej i improwizowanej festiwali w Europie - Konfrontationen. Powstał dzięki jednemu człowiekowi - Hansowi Falbowi. W tym roku wraz z nim program przygotowywał Mats Gustafsson.

ściana plakatów z poprzednich festiwali i koncertów w JazzGalerie


Nie jest postacią szeroko znaną w Polsce - jeżeli jego nazwisko komuś coś w Polsce mówi, to już raczej są to miłośnicy sceny free improv czy muzyki elektronicznej niż zwolennicy free jazzu. Ewentualnie jeszcze najbardziej wytrwali fani nowojorskiego Tzadik - jego bowiem nazwiskiem są sygnowane trzy płyty wydane nakładem wytwórni Johna Zorna. Ze słynnym nowojorczykiem Ambarchi zresztą współpracował w przeszłości - podobnie jak z Jimem O'Rourke, Fenneszem, Evanem Parkerem, Philem Niblockiem czy japońskimi mistrzami awangardy: Otomo Yochihide, Haino Keiji, Toshimaru Nakamurą. W Nickelsdorfie jednak wystąpił solo, z elektryczną gitarą i rozmaitymi elektronicznymi urządzeniami (przetwornikami brzmienia, nierzadko autorskiej konstrukcji). Nigdy nie byłem fanem muzyki którą nagrywał, ale koncert na otwarcie festiwalu oceniam wysoko. Ambarchi operował dźwiękowymi plamami, nie pojedynczymi dźwiękami, przetwarzał brzmienie gitary tak, że było ono nie do rozpoznania dla słuchaczy. Jego muzyka raczej zdawała się być pastelowa, jeden dźwiękowy paciaj gładko przechodził w inny. Przy tym muzyka pozbawiona była jakiejkolwiek, choćby najmniejszej agresji. Mogłaby być prędzej tłem, nienarzucała się słuchaczowi, nie atakowała go - intrygowała, była tajemnicza, a równocześnie przyjaźnie ciepła. Słuchając bowiem elektronicznych dokonań mistrzów awangardowych scen, często nasuwa mi się refleksja o "dehumanizacji muzyki". Tu było zdecydowanie inaczej - odarta z melodycznych akcentów dźwiękowa tkanina miała jednak zdecydowanie ludzki wymiar i charakter - zapraszała do namysłu i nieprzytłaczała słuchaczy. Wystarczyło zamknąć oczy i dać się unieść narracji płynnie, chociaż powoli, prowadzonej przez muzyka. Ambarchi urzekł również wyczuciem formy nadając swemu występowi charakter niedługiej, pięknej suity.


Oren Ambarchi, Nickelsdorf, 15 lipca 2010.



GÜNTER CHRISTMANN / CHRISTIAN MUNTHE / RAYMOND STRID

Na ten koncert czekałem. Dwóch z bohaterów wieczoru znałem bowiem z nagrań [Christmann - choćby z Matsem Gustafssonem; Strid - z Matsem i Kenem Vandermarkiem] i bardzo byłem ciekaw, co zaprezentują na żywo. To co zagrali, to był czysty free improv. W moim odczuciu raczej składający się z przypadkowych dźwięków niż tych będących wynikiem interakcji wewnątrz tria. Trochę mikrotoniki i delikatnego preparowania instrumentów, które dla mnie składały się na nieciekawą i nużącą całość. Najbardziej interesujące były tylko te fragmenty, gdy Christmann odkładał puzon i chwytał za wiolonczelę. Muzyka zyskiwała jakiś dodatkowy wymiar. Nie umiem tego określić - wydaje mi, że pojedyncze klocki dźwięków zaczynały wtedy znajdować swoje miejsce i układy się w jedną całość. Szkoda tylko, że trwało to tak krótko - gdy Christmann ponownie ujmował puzon, muzyka tria powracała do pierwotnej formy. Moim zdaniem tego koncertu mogło po prostu nie być. Chociaż byliśmy podzieleni w jego odbiorze - Ewie i Kasi się on podobał i one dostrzegały w nim formę, i wspólnotę tworzenia. Tym bardziej ciekaw więc jestem ich relacji z festiwalu.

Günter Christmann / Christian Munthe / Raymond Strid, Nickelsdorf, 15 lipca 2010.



THE EX + BRASS UNBOUND

Dobrze się stało, że był to ostatni koncert wieczoru. Marnie zwykle wypada się na czyimś tle. Jak można bowiem dobrze wypaść po kimś "kto przejechał na rowerze po linie, w dodatku z małpą na głowie"?! A taki popis dały nam tego dnia połączone siły obu zespołów. The Ex i Brass Unbound udowodnili grając w Polsce, że są jednym organizmem, prezentują kompletną, zwartą i nową formułę grania, odwołującą się raczej do punk-rocka czy etno-punka niż jazzu. Chociaż od jego brotzmanowsko-gustafssonowskich wcieleń jazzu nie są wcale tak znów odlegli. Mają za zadanie powalać sceniczną energią, a nie oddawać subtelnych półcieni fortepianowych akordów. W Polsce jednak zabrakło z ich szeregach włoskiego trębacza Roya Paci. I jak wiele zmienia jego obecność, mogliśmy przekonać się w Nickelsdorfie. Gdy do saksofonów, klarnetu i puzonu dołączyła trąbka, muzyka jeszcze zyskała na dynamice. Od lat bowiem logotypem Roya Paci jest trąbka, która zamiast ustnika ma magazynek i kolbę karabinu maszynowego. I trochę też tak brzmi jego instrument - atakuje on słuchaczy seriami dźwięków pozbawionych głębi, suchymi jak wiór. Brzmienie jego instrumentu zirytuje każdego miłośnika klasycznych form jazzu, jednak znakomicie komponuje się z surową w wyrazie muzyką holenderskiego kwartetu. Mocniej i pełniej zabrzmiały więc stare hity legendy punk-rocka "State of Shock" i "Hidegen Fújnak A Szelek" chociaż - inaczej niż w Lublinie - to nie one były najjaśniejszym punktem programu [wszystkie piosenki zresztą zagrali w Nickelsdorfie w identycznej kolejności jak w Lublinie i Poznaniu]. W Austrii, w moim odczuciu, najmocniejsza było końcówka koncertu -  "24 problems" i zagrany znów jako jedyny bis, znakomity, mocny, zadziorny, i etnicznie witalny "Theme from Konono" [zagrany trzy razy intensywniej niż w Poznaniu, co wcześniej wydawało się niemożliwe] zakończyły koncert, który porwał publiczność i był mocnym zamknięciem pierwszego dnia festiwalu.

W czasie koncertu The Ex trwała burza. Nie wiem jednak czy były tylko pioruny [grzmotów bowiem nie słyszeliśmy], czy też brzmienie zespołu było tak potężne, że zagłuszyło odgłosy szalejącego żywiołu?


The Ex + Brass Unbound: Hidegen Fújnak A Szelek, Nickelsdorf, 15 lipca 2010.



Konfrontationen, JazzGalerie Nickelsdorf / Cafe Restaurant Falb / Limbeck, Nickelsdorf,
dzień pierwszy, 15 lipca 2010:


SET 1: OREN AMBARCHI

Oren Ambarchi: electric guitar, electronics


SET 2: GÜNTER CHRISTMANN / CHRISTIAN MUNTHE / RAYMOND STRID

Günter Christmann: trombone, cello
Christian Munthe: guitar
Raymond Strid: drums, percussion


SET 3: THE EX + BRASS UNBOUND

The Ex:
Andy Moor: guitars
Terrie Hassels: guitars
Katerina Bornefeld: drums, vocals
Arnold de Boer: vocals, guitar, sampler
+
Brass Unbound:
Roy Paci: trumpet
Mats Gustafsson: reeds
Ken Vandermark: reeds
Wolter Wierbos: trombone

zdjęcia: Wawrzyniec Mąkinia

piątek, 23 lipca 2010

Krótka historia Reed Trio - na marginesie zaległości


od lewej: Ken Vandermark, Mikołaj Trzaska, Wacław Zimpel
22 listopada 2008 roku, Gdańsk
Jaka jest rola przypadku w naszym życiu? Czy coś takiego jak "przypadek" w ogóle istnieje? Czy spotkanie lub wybór jakiego dokonujemy, często bez wyraźnego powodu; zdarzenie, które nas spotyka i odmienia w ogóle może być przypadkowe? Wracając kilka dni temu z Ewą i Kasią z Nickelsdorfu rozmawialiśmy o tym. Denis Diderot na przykład był wyznawcą determinizmu (aczkolwiek nie koniecznie teologicznego) - nie bez powodu wkładał w usta swego najsłynniejszego bohatera, Kubusia Fatalisty, słowa o tym, iż "wszystko jest zapisane w Wielkiej Księdze". Jest tak czy nie? I jak się to wszystko ma do naszej wolności?

Nie wiem, nie jestem filozofem. Ale patrząc na własne życiowe "przypadki" przychylałbym się do tego, że pewne rzeczy w życiu człowieka są mu przeznaczone. Nie jestem jednak deterministą. Wierzę, że każdy sam kształtuje własne życie. Od nas tylko zależy jakich wyborów dokonamy i jak te szanse wykorzystamy, i czy stworzymy sobie następne. Rozumując w ten sposób i odnosząc to do historii Reed Trio mogę więc powiedzieć, że spotkanie Kena, Mikołaja i Wacława było im przeznaczone, ale to czym ono zaowocuje zależało i zależy już tylko od nich samych.

od lewej: Mikołaj Trzaska, Marek Winiarski, Wacław Zimpel
i Ania 'Czarna' Adamska, Cottbus, 3 czerwca 2007
Pierwszy raz w trójkę spotkali się w Cottbus, 3 czerwca 2007 roku, na koncercie Peter Brötzmann Chicago Tentet. Wtedy nikt z nich nie przypuszczał, że takie trio kiedykolwiek może zaistnieć. Pamiętam pierwszą rozmowę Wacława z Vandermarkiem po koncercie zespołu. Ken gdy dowiedział się, że Wacław gra na klarnecie basowym pytał go opinie o koncercie i muzyce. I nie było w tym nic wymuszonego - tylko autentyczne zainteresowanie jego zdaniem na ten temat. Wacław i Ken są zresztą ludźmi, z którymi spotkania się pamięta - obaj mają umiejętność słuchania i jakieś wewnętrzne skupienie, koncentrację; dzięki temu każdemu kto z nimi rozmawia wydaje się, że przez te minuty są całkowicie dla niego, że spotyka się z nimi na jakiejś głębszej niż towarzyskiej płaszczyźnie; że jest to SPOTKANIE, a nie błaha rozmowa czy wymiana uprzejmości. Tak przynajmniej wygląda to z doświadczenia mojego i moich znajomych. I chyba tak jest, bo obaj pamiętają te spotkania i ludzi z którymi rozmawiają. Wtedy też Ken zapamiętał Wacława i przy okazji kolejnych spotkaniach pytał mnie o niego.

Przełomem mógł być Resonance, w którym Ken Vandermark pierwszy raz współpracował z Mikołajem Trzaską - z Wacławem razem dojechaliśmy na finałowy koncert i długą noc w Alchemii. Ale wtedy było chyba jeszcze za wcześnie. Potrzeba było czasu i okazji, by Vandermark mógł usłyszeć muzykę Zimpla, poznać go od tej właśnie strony. Taka okazja nadarzyła się w maju następnego roku. W poniedziałek 12 maja 2008 odbierałem na berlińskim lotnisku Tegel Kena i Tima Daisy'ego, którzy następnego dnia rozpoczynali trwającą ponad tydzień, duetową trasę w naszym kraju. To właśnie wtedy nagrany został materiał na "Light on the Wall". Ale w tenże poniedziałek wieczorem Wacław Zimpel grał w Poznaniu swój dyplomowy koncert. Gdy o tym rozmawiałem z muzykami powiedzieli, że z chęcią pójdą posłuchać Wacława. Tim grał już z nim w lutym 2008 roku, podczas wspólnej trasy The Light i Dragons 1976 i wiele Vandermarkowi o nim, jako muzyku, opowiadał. Ken pamiętał go ze spotkań w Cottbus i Krakowie. I po tym koncercie nie miał już chyba wątpliwości, że chce z Wacławem grać, chociaż o tym, że będzie miał okazję jeszcze nie wiedział. Na listopad tego roku mieliśmy już zaplanowane koncerty Kena Vandermarka. Zagadką był tylko skład w jakim on zagra. Pierwotnie miał być "resident artist" na poznańskim festiwalu Made In Chicago, ale gdy okazało się to niemożliwe (powody niech pozostaną tajemnicą) pozostaliśmy z terminami, a bez składu z którym mógłby zagrać. Myślałem o solowych koncertach, ale gdy rozmawiałem z Mikołajem Trzaską, on zapalił się do pomysłu by z Vandermarkiem zagrać w duecie. W toku rozmowy pojawiło się również nazwisko Wacława, którego Mikołaj niezwykle już wtedy cenił i z którym w różnych składach współpracował. Po tej rozmowie wiedzieliśmy, że powinno być to trio. Nie wiedzieliśmy tylko jak to osiągnąć. To, że stało się ono faktem to już zasługa Mikołaja.

Króciutka trasa Mikołaja Trzaski, Kena Vandermarka i Wacława Zimpla rozpoczęła się we Wrocławiu w czwartek, 20 listopada 2008 roku. Zagrali wtedy pierwszy koncert w Ośrodku Postaw Twórczych [OPT] (tego samego dnia, jako drugi skład zagrało tam jeszcze Engines - Dave Rempis, Jeb Bishop, Nate McBride i Tim Daisy). Następnego dnia koncert w Gdyni [klub Ucho], a  sobotę  22 listopada spędzili w studiu w Gdańsku nagrywając materiał z myślą o płycie. Niestety - i znów nie wiem czy to przypadek czy też nie - materiał z sesji jest nie do wykorzystania (dysk na którym Maciej Frycz zarejestrował tamto nagranie został uszkodzony). Pozostała tylko suma ze stołu mikserskiego z licznymi zabrudzeniami. Porównując jednak ten pierwszy materiał z nagranym w kwietniu bieżącego roku nie wiem - przypadek to czy nie? Chyba muzyka i jej autorzy potrzebowali wspólnoty doświadczeń ostatniego półtora roku, koncertowej trasy z Resonancem, spotkań i rozmów, radości i smutków. Rozumieli się równie dobrze jak półtora roku wcześniej, ale muzyka - mimo trudnych doświadczeń z pewnym saksofonem - jakby nabrała pełni. Wszystko znalazło tu swoje miejsce.



od lewej: Mikołaj Trzaska, Wacław Zimpel i Ken Vandermark
21 listopada 2008 roku, Gdynia, Klub Ucho

zdjęcia: Wawrzyniec Mąkinia

Wielcy odchodzą - zmarł Willem Breuker



Kolejna smutna wiadomość - tym razem z Holandii. Dzisiaj zmarł Willem Breuker, jeden z najważniejszych holenderskich twórców muzyki improwizowanej i jazzu, saksofonista, klarnecista, kompozytor, aranżer. Współzałożyciel (w 1967 roku) - wraz z Hanem Benninkiem i Mishą Mengelbergiem - Instant Composers Pool (ICP).

zdjęcie: Eddy Westveer

wtorek, 20 lipca 2010

Fred Anderson


Fred Anderson od zawsze był przypadkiem odrębnym. Chociaż pod koniec lat sześćdziesiątych związał się AACM-em (wtedy to powstały pierwsze nagrania dla chicagowskiego Delmarku, w których brał udział - nagrana w 1966 roku płyta Josepha Jarmana "Song For" oraz dwa lata późniejsza "As If It Were The Seasons"), ale szybko przestał być kojarzony z tą sceną. W jego muzyce nigdy nie było słychać tak licznych w AACM-ie odwołań do obrzędowej tradycji - to raczej zapraszani przez niego do udziału w nagraniach muzycy przynosili ją ze sobą (taki charakter nadaje niektórym płytom obecność i gra Hamada Drake'a). Po tych pierwszych nagraniach długo milczał (gwoli ścisłości - nigdy nie udało mi się dotrzeć do jakichkolwiek nagrań z tego okresu, chociaż Anderson cały czas grywał w chicagowskich klubach) - dopiero druga połowa lat siedemdziesiątych przynosi autorskie nagrania Freda Andersona - najpierw nagrana w lutym 1977 roku wraz z trębaczem Billem Brimfieldem i trójką niemieckich muzyków (Dieter Glawischnig - fortepian, Ewald Oberleitner - kontrabas i Joe Preininger - perkusja) płyta "Accents" (nominalnie jest ona sygnowana przez będący kwintet Neighbours), będąca najbardziej abstrakcyjnym spośród nagrań saksofonisty i najsilniej odwołującym się do europejskiej awangardy (dorównuje mu tylko płyta dla Intaktu z Hamidem Drakiem i Irene Schwiezer z 1998 i 2004 roku); rok późniejszy kwintet Andersona dla Moers Music - koncert zarejestrowany podczas siódmego festiwalu w Moers wiosną 1978 roku z Brimfieldem, kontrabasistą Brianem Smithem oraz bardzo wówczas młodymi - Georgem Lewisem i Hankiem Drakiem (póżniej bardziej znany jako Hamid Drake), płyta dla chicagowskiej Nessy ("The Missink Link" - 1979 rok), "Dark Days" (z tego samego roku, wznowiony później wraz z koncertem z Werony w Atavisticu) oraz z roku 1980 - "The Milwaukee Tapes" (Atavistic) i ze Stevem McCallem "Vintage Duets" (Okkadisk).

Prawie całe lata osiemdziesiąte Fred Anderson milczał, by wraz z początkiem kolejnej dekady nastąpił trwający po dziś dzień renesans jego twórczości, zapoczątkowany nagraniami dla Asian Improv Tatsu Aokiego oraz sesją z DKV Trio Kena Vandermarka dla Okkadisk. Przez lata Anderson stał się w Chicago postacią nie do zastąpienia dla muzyki i muzyków. Był jedynym artystą o tak niepodważalnym i uznawanym przez wszystkich autorytecie, łamiącym wciąż jeszcze istniejące w Wietrznym Mieście rasowe i ekonomiczne podziały, organizującym koncerty dla wszystkich i grającym ze wszystkimi. Był wolnym człowiekiem i niezależnym artystą.

Styl, jaki przez lata wypracował Anderson to niemal czyste free grane długą, giętką frazą. Nawet kompozycje jego nie mają w pełni wykrystalizowanej formy i ściśle określonych tytułów - zdarzało się, że na różnych płytach utwory oparte na tych samych tematach noszą odmienne tytuły i raz opisane są jako kompozycje Freda Andersona, innym zaś razem jako kolektywna improwizacja. Ton saksofonu Mistrza, mocny i mięsisty, niezmieniający się przez lata, nadawał im niezwykle sugestywny wyraz. W jego muzyce nie ma dźwięków nieistotnych i zbędnych - od pierwszej nuty wszystko tu jest ważne i nie do zastąpienia. Równocześnie jednak cały czas muzyka i brzmienie chicagowskiego saksofonisty odwoływały się do jazzowej historii, łączyły w jedną całość hardbop i jazz udowadniając, że cały czas mówimy ciągłości muzycznej tradycji i - w gruncie rzeczy - stylistycznej jedności ubogaconej przez te dwa odmienne nurty.

Ci, którzy mieli okazję widzieć i słyszeć Freda Andersona na żywo, zapamiętają jego przygiętą latami postać - grał pochylony, czasem niemal muskając ziemię czarą saksofonu. Zastygał bez ruchu, wypuszczając równocześnie z instrumentu kaskady dźwięków. Niekiedy podczas całego koncertu robił ledwie dwa, trzy kroki. Fred Anderson nigdy nie zabiegał o własną sławę, ale gdy trzy lata temu wyszedł na scenę w poznańskiej Estradzie otrzymał owację na stojąco. Widać było, że bardzo jest wzruszony. Lekko uniósł saksofon nad głowę - to jedyny gest na jaki wtedy się zdobył. Dla niego najważniejsza zawsze była muzyka. Po koncercie, gdy publiczność długo nie chciała wypuścić go ze sceny powiedział cicho "Chyba czas już iść".

Fred Anderson odszedł 24 czerwca.



To nagranie nie pochodzi z Warszawy - zostało zarejestrowane podczas festiwalu Made In Chicago 17 listopada 2007 roku w Poznaniu.

zdjęcie: Wawrzyniec Mąkinia

czwartek, 17 czerwca 2010

"Overlap" release party!!!


8 lipca, w Pasażu Kultury na Starym Rynku w Poznaniu zagra chicagowski kwartet Powerhouse Sound.

Ken Vandermark: tenor saxophone
Jeff Parker: electric guitar, electronics
Nate McBride: electric bass, electronics
John Herndon: drums

Będzie to jedyny ich koncert w tym roku w Europie, połączony z premierą podwójnego, winylowego albumu "Overlap". Na płytę złożyły się dwa nagrania - strony A, B i C zarejestrowane zostały w 2007 roku podczas koncertu w Estradzie Poznańskiej, natomiast strona D zarejestrowana została w Chicago.

Powerhouse Sound "Overlap"

Side A
1. Broken Numbers (for Betty Davis)
2. Acid Scratch (for Lee Perry)

Side B
3. Exit/Salida (for Burning Spear)
4. 2.1.75 (for Miles Davis)

Side C
5. New Dirt (for The Stooges) / Coxsonne (for Coxsonne Dodd)

Side D
6. Shocklee (for Hank Shocklee) / Broken Numbers (for Betty Davis)

All compositions by Ken Vandermark (Twenty First Mobile Music/ASCAP)

Sides A-C mixed by Bob Weston and Ken Vandermark at Chicago Mastering Service, all material mastered by Bob Weston at CMS.
Design by Marek Wajda
Produced by Ken Vandermark & Wawrzyn Mąkinia

More information at
http://www.kenvandermark.com/
facebook.com/pages/Ken-Vandermark/121287797247

Laurence Family Records 2010, catalog number: LF002LP

poniedziałek, 17 maja 2010

bez komentarza

Zamieszczam trochę komentarzy do wiadomości o kradzieży pewnego instrumentu. Zachowałem oryginalną pisownię. Kolejność jest przypadkowa.


Panie Trzaska, jest pan winny kradzieży
Polak doradza Amerykaninowi zostawic instrument w sasiednim przedziale bez opieki??? Albo skrajna głupota albo... wspólnik.
autor: Gdynianin
29.04.10, 20:32

Re: Panie Trzaska, jest pan winny kradzieży
Zgadzam się! Że Amerykaniec naiwny to jeszcze rozumiem, ale Polak mieszkający w Polsce, korzystający z naszych pociągów? Głupi czy wspólnik złodzieja?
autor: Marta
29.04.10, 22:39

Oczywiscie w USA nikt nie kradnie i kazdy jest uczciwy, nawet właściciele saksofonów. Ciekawe jaki miał insurance na ten saksofon.
autor: kibic_rudego
01.05.10, 01:10

Prezent dla złodzieja
Ha,ha. Zostawił w przedziale obok=podarował złodziejowi. A może chce wyłudzić odszkodowanie?
autor: Filip
29.04.10, 22:42

Ukradli złoty saksofon jazzmanowi z Chicago
Polacy poraz kolejny raz pokazali jaka są chołotą!! A ci kumple muzycy tez sie niepopisali albo sa wyjatkowo głupi albo zeczywiscie sa wspólnikami! Co niestety tez onich żle świadczy bo ten ich grajacy złom nie jest tyle wart co Amerykanina!! tak własnie O polakach chodzi opinia znam setki ludzi z róznych krajów ktorzy zwiedzili cały swiat ale to własnie w olsce ich okradli mówią!! I tłumaczenie ze mi przykry z tego powodu nic niedaje!!
autor: zenujace
29.04.10, 23:08

Rząd Donka ma 99% poparcia w zakładach karnych
to mówi samo za siebie. POpieramy złodziejstwo na każdym szczeblu.
autor: duck
29.04.10, 23:25

Ukradli złoty saksofon jazzmanowi z Chicago
panie Ken, troche zdrowego rozsadku, zlodzieju nie oddawaj Kenowi instrumentu, niech sie nauczy myslec
autor: goscUSA
30.04.10, 01:27

Tylko idiota mógł zostawić saksofon bez opieki
Frajer i tyle
autor: upierdek07
30.04.10, 13:50

Re: Ukradli złoty saksofon jazzmanowi z Chicago
facet nie wiedzial jak sie pozbyc starego modelu i przywiozl go do Polski...
autor: gosc
30.04.10, 21:06

Re: Ukradli złoty saksofon jazzmanowi z Chicago
ja myślę że to ukradł jakiś żydek, bo wiadomo, żydki są chciwe i łase na pieniądze
autor: marcin
01.05.10, 01:02

Ukradli złoty saksofon jazzmanowi z Chicago
Ci co GO zaprosili to powinni wiedzieć ,ze instrumentów to trzeba strzec jak oka w głowie. Ale widocznie nalezą do tej grupy frajerów co myślą ze w tym kraju się nie kradnie.
autor: JULIS
30.04.10, 12:58

Ukradli złoty saksofon jazzmanowi z Chicago
co tam saksofon, napewno się znajdzie, ale reklama za darmo. kto do tej pory wiedział o tym muzyku, a teraz cała Polska.
autor: xyz
30.04.10, 13:13



Re: Skradziony saksofon Vandermarka pilnie poszuk
Nie ma tego złego..Może w końcu w Alchemii zagra ktoś inny..
autor: Magda
01.05.10, 14:20


źródło: audiostereo.pl

tylko idiota na koncerty jezdzi pociagiem,pewnie jakis kiepski z niego muzyk
autor: caleb66
01.05.10, 23:29


źródło: Onet.pl

Pewnie Był pijany
Pewnie wracal pijany i gdzies zapomnial o tym instumencie i teraz placze bogacz!!!!! ze mu zginol kupi sobie nowy heheheeheh
autor: ~myszofox
30.04.2010 17:49


źródło: wp.pl

A dla polaków są wizy w USA
Polskich muzyków to już na lotnisku w USA zawracają zpowrotem do polski, a tego amerykańca wpuszczają do nas do kraju,jeździ sobie gra koncerty, czyżby miał pozwolenie na pracę,i bardzo dobrze że mu ktoś ukradł instrument. Przynajmniej tyle sprawiedliwosci.
autor: ~Żałosc
2010-04-30 15:43


okraść burżuja to nie grzech
anonimowy sms

zdjęcie: Jarosław Majchrzycki

program festiwalu w Nickelsdorfie

Znany jest już program festiwalu w Nickelsdorfie [KONFRONTATIONEN  NICKELSDORF  2010], malutkim austriackim miasteczku, położonym na naddunajskiej nizinie, mniej więcej w połowie drogi między Wiedniem, a Bratysławą. W tym roku festiwal potrwa cztery dni - od 15 do 18 lipca, a kuratorami są Mats Gustafsson i Hans Falb.

PROGRAM:

15 lipca 2010, czwartek:
- soundart-exhibition
- Günter Christmann / Raymond Strid / Christian Munthe
- Oren Ambarchi (solo)
- The Ex [Terrie / Katerina / Andy / Arnold] + Brass Unbound [Ken Vandermark / Wolter Wierbos / Roy Paci / Mats Gustafsson]

16 lipca 2010, piątek:
- soundart-exhibition
- Michael Thieke Project [ with: Christof Kurzmann, Martin Siewert, Martin Brandlmayr]
- Christine Sehnaoui / Andy Moor
- Lene Grenager / Sofia Jernberg
- Agustí Fernández / Ingebrigt Håker Flaten / Paul Lovens
- Swedish Azz [Per-Åke Holmlander / Mats Gustafsson / Kjell Nordeson / Dieb13 / Erik Carlsson]
- Chalachew Ashenafi / Mesele Asmamaw / Mesale Legesse TRIO
- The Thing XL [Mats Gustafsson / Ingebrigt Håker Flaten / Paal Nilssen-Love / Joe McPhee / Ken Vandermark / Terrie Hassels / Johannes Bauer]

17 lipca 2010, sobota:
- soundart-exhibition
- Michael Thieke Project [with: Magda Mayas, Tony Buck, Christine Sehnaoui, Hans Falb]
- Sven-Åke Johansson (solo)
- Klaus Filip / Dieb 13
- Christof Kurzmann / Ken Vandermark / Martin Brandlmayr
- Andrea Neumann / Clare Cooper / Clayton Thomas
- Wildbirds & Peacedrums [Mariam Wallentin / Andreas Werliin]

18 lipca 2010, niedziela:
- soundart-exhibition
- Sten Sandell / Evan Parker
Joe McPhee (solo)
- Hairy Bones [Peter Brötzmann / Toshinori Kondo / Massimo Pupillo / Paal Nilssen-Love]
- Barcelona Series [Sven-Åke Johansson / Axel Dörner / Andrea Neumann]
- Heaven And [Martin Siewert / Tony Buck / Zeitblom / Steve Heather]




więcej informacji na stronie: www.konfrontationen.at

zdjęcie: Dmitri Krasnov / James Tudor

The Ex + Brass Unbound w Poznaniu


SPOT. od początku wydawał się Maciejowi i mnie dobrą przestrzenią do realizacji tego koncertu. Pewne obawy budziła wielkość sali oraz balkon - później okazało się, że powoduje to także nieco problemów z nagłośnieniem tej przestrzeni. Nie chcieliśmy jednak realizować tego na własny rachunek w miejscu kojarzonym już z koncertami - zależało nam także by dla tej muzyki zaanektować jakąś nową przestrzeń. I wydaje nam się, że to miejsce spełniło nasze oczekiwania.

Muzycy dotarli do Poznaniu po południu, pociągiem z Lublina. Po drodze mała przygoda - Michał Borkiewicz z warszawskiego Powiększenia zatrzymał EuroCity w Warszawie by spóźnionym pociągiem TLK z Lublina mogli oni dojechać i spokojnie się przesiąść. Mimo tego dotarli wypoczęci i w świetnych nastrojach. Zamieszanie z perkusyjnym zestawem spowodowało opóźnienie soundchecku - zbyt długi jednak być nie musiał. Colin McLean, który nagłaśnia od długiego czasu koncerty zespołu, poradził sobie - myślę, że dość dobrze - z przestrzenią SPOT.-u.

The Ex + Brass Unbound zagrali tego dnia znakomity koncert. Było BARDZIEJ niż w Lublinie. BARDZIEJ – energetyczniej, mocniej, z większym pazurem, drapieżniej (cóż, tam grali pierwszy koncert po długiej przerwie i jednej tylko, trudnej próbie). Wszyscy, bez wyjątku, pokazali, że są w znakomitej formie twórczej i, mimo pięćdziesiątki na karku (niektórzy!), imponowali energią. Dużo lepiej niż w Lublinie śpiewał Arnold de Boer, który poprzedniego dnia wydawał się być najbardziej zmęczonym członkiem zespołu. Świetnie zagrał Vandermark (znakomite solo w "State of Shock"), niesamowicie także Mats Gustafsson - jego solo na barytonie w "Lale Guma" zdawało się burzyć wszystko, co jeszcze stało w dużej sali SPOT.-u. Wolter Wierbos, chociaż nie miał tak niesamowitych partii jak partnerzy, spajał muzykę kwartetu Ex i dęte instrumenty w jedną całość, porządkował. Bez niego niemiała by ona tak spójnego wyrazu, jak to, co usłyszeliśmy w Poznaniu. Czy koncert mógł być dłuższy? Pewnie tak, niewiele ma tu do rzeczy jeden spalony wzmacniacz. Więcej zależy od publiczności i tego jak bardzo chce ponownie ujrzeć muzyków na scenie. W Poznaniu na ogół wszyscy grają jeden bis, tak się przyjęło (chyba myślimy, że muzycy są równie wyliczeni jak my :) ). Cóż, więcej determinacji życzę. Chociaż po tym, jak zagrali "Theme from Konono" (bis - ten utwór z płyty "Turn" był w moim odczuciu najbardziej niezwykłym momentem znakomitego koncertu) nie wiem, czy trzeba było czegoś jeszcze.







Specjalne podziękowania dla Macieja i Mateusza z Dragona, Marianki - pani prezes Fundacji Małego Domu Kultury, Damiana z Fundacji SPOT. oraz Maćka Frycza i wszystkich wolontariuszy, którzy pracowali długo i sumiennie, by ten koncert doszedł do skutku. Bez Was by go nie było! Dziękuję!







THE EX + BRASS UNBOUND, SPOT., Poznań, 26 kwietnia 2010.

The Ex:
Andy Moor: guitars
Terrie Hassels: guitars
Katerina Bornefeld: drums, vocals
Arnold de Boer: vocals, guitar, sampler
+
Brass Unbound:
Mats Gustafsson: reeds
Ken Vandermark: reeds
Wolter Wierbos: trombone

zdjęcia: Jarosław Majchrzycki


poniedziałek, 3 maja 2010

The Ex + Brass Unbound - koncert pierwszy - Lublin


Pomysł, by zaprosić The Ex do Polski powstał w mej głowie w marcu 2007 roku, gdy po koncercie Lean Left w Weikersheim wraz z Jackiem wracaliśmy do Polski. Po raz pierwszy wtedy - dzięki Kenowi, Paalowi i gościnnym właścicielom klubu (wraz z muzykami spaliśmy u nich w domu) - spotkałem Terrie'ego i Andy'ego. W podróży bez przerwy słuchaliśmy trzech płyt - jedną z nich była "Moa Anbessa" sygnowana Getatchew Mekuria / The Ex + guests (dla porządku - druga to "A Solo" Paolo Pandolfo, trzecia - The Ex + Tom Cora "Scrabbling at the Lock"). Wtedy marzyłem, by udało się ich pokazać właśnie w tym składzie - z etiopskim saksofonistą. Przez prawie dwa lata idea ta drążyła mi mózg i gdzieś się pojawiała - a to przy okazji festiwalu w Wels w listopadzie 2008 roku (ostatecznie nań nie dotarłem), gdzie zespół zagrał właśnie w tym składzie; czy ubiegłorocznej edycji festiwalu w Lublinie gdy Paweł, jeden z członków rady festiwalu, rzucił pomysł by Ex-ów zaprosić. Pomysł powracał, aż w końcu pod koniec września 2010 roku, gdy mieliśmy już od pół roku zabukowane na listopad trzy koncerty duetu Nilssen-Love / Vandermark, Paal napisał o możliwości zrobienia w Polsce także koncertów Lean Left tydzień później. Bardzo mnie to ucieszyło, bowiem koncert w Niemczech zrobił na mnie wielkie wrażenie. Strasznie borykałem się z miejscem, aż udało się namówić na to warszawskie Powiększenie i 27 listopada zagrali w Warszawie. Po tym koncercie realizacja marzenia stała właściwie otworem - pozostało tylko znaleźć miejsca i uzgodnić dogodne terminy.

Pierwotnie z Andym planowaliśmy trasę kwartetu na początku marca - trzy lub cztery koncerty - ale termin był niezbyt odległy, a ja miałem jeszcze sporo innych koncertowych zobowiązań. Potem, gdy już to upadło, pojawiła się szansa na koncerty w Lublinie i Poznaniu w nieco większym składzie.

The Ex + Brass Unbound zagrali razem w oktecie pierwszy raz pod koniec stycznia tego roku. Cała czwórka wirtuozów z Brass Unbound współpracowała już wcześniej z holenderskim zespołem lub też poszczególnymi członkami kwartetu. Powołując ten projekt myśleli o jednej trasie na Wyspach (Anglia, Szkocja, Irlandia - styczeń / luty 2010), ale później postanowili go kontynuować (następny koncert na festiwalu w Nickelsdorfie). Do Polski przybyli w nieco okrojonym składzie (bez włoskiego trębacza Roya Paci), co wymagało od nich małego przearanżowania muzyki. Pewnie to, że przed koncertem w Lublinie, po dwóch miesiącach przerwy mieli tylko jedną, krótką próbę, oraz zmęczenie po podróży sprawiło, iż z pierwszego koncertu nie byli bardzo zadowoleni (Mats Gustafsson jednak zapewniał - Zobaczysz, w Poznaniu nasz muzyka eksploduje). Odmienne były jednak uczucia publiczności, która zachwycona była koncertem. I moje były podobne - nie potrafiłem sobie wyobrazić, że ktokolwiek może pozostać obojętny na energetyczną, pełną inwencji (w sferze rytmicznej), kreatywności, otwartości, ale i pięknej melodyki muzykę The Ex. Pozostaję tu w opozycji do mojego przyjaciela Macieja Nowaka, który pisząc w lubelskim dodatku Gazety Wyborczej o festiwalu tak opisał ostatni koncert: "...Wykonany materiał pochodził z repertuaru Holendrów i nosił charakterystyczne dla ich muzyki cechy: na tle "etnicznych" bębnów falowały nieharmonicznie grające gitary. Daleko tej muzyce od prostoty pierwszej fali punk rocka, ale równie odległa jest ona od wyrafinowania współczesnego jazzu. Odniosłem wrażenie, iż trzy jazzowe rury nie stanowiły integralnego elementu tego projektu. Choć zdarzały się momenty przekonujące do takiego połączenia. Wyróżniłbym tutaj pieśń - hungarian "Song of Freedom", jak brzmiała zapowiedź - którą wykonała perkusistka zespołu, wspomagana początkowo wyłącznie przez instrumenty dęte. Formacja The Ex + Brass Unbound byłaby rewelacją na każdym festiwalu rockowym. Na jazzowym był nieco męczącą - natężenie dźwięku! - niespodzianką...".
Nie zgodzę się, że dołączenie trzech instrumentów dętych do punkowego kwartetu zaowocowało niespójną całością - w moim odczuciu było dokładnie odwrotnie. Udało się z muzyki holenderskiej legendy punk rocka stworzyć nową, nierozerwalną całość, nadać ich dokonaniom nowy wymiar poprzez odwołanie do big bandowej tradycji. Robili to oni zresztą już wcześniej - taka jest płyta Ex Orkest "Een Rondje Holland", taka "Moa Anbessa". Podobne brzmienia można znaleźć też na "Instant" sygnowanej przez The Ex + Guests czy też na wspólnym nagraniu z muzykami z ICP. Nigdy jednak nie grali z taką furią i energią, nigdy wcześniej ich muzyka nie nabrała równie drapieżnego wyrazu. Nie zgodzę się też z opisem ich muzyki - jest ona znacznie bardziej skomplikowana i zróżnicowana, a gra Kateriny Bornefeld to nie tylko etniczne bębnienie. Można je i tu odnaleźć - odwołania do bałkańskiej tradycji słychać we wspomnianej przez Maćka pieśni "Hidegen Fújnak A Szelek", a afrykańskie rytmy pobrzmiewały w utworze "Theme From Konono". Echa funku pobrzmiewały w "Maybe I Was The Pilot", co jednak grała ona w "State of Shock", co w "24 Problems"? A czy byli bardzo odlegli od współczesnego jazz? Rzeczywiście z EST czy Garbarkiem wiele wspólnego nie mieli. Czy jednak muzyka The Thing jest "jazzem współczesnym"? Czy jest nim twórczość Peter Brötzmanna? Jeżeli tak, to nie mam wrażenia wielkiej "odległości". Co do nagłośnienia - rzeczywiście było głośno, ale tak już jest - muzyka rockowa rządzi się własnymi prawami. Nagłośnienie jest tam odmienne niż na koncertach tria Jarretta, gdzie ważny jest każdy oddech pianisty. I trudno z tym polemizować - tak po prostu jest. Z odczuciami zresztą też polemizować nie sposób - moje jednak były zupełnie inne, koncert pozostawił mnie w zachwycie.

Następnego dnia, w Poznaniu, sprawdziły się słowa Matsa. Muzyka eksplodowała.




THE EX + BRASS UNBOUND, II Lublin Jazz Festival, Chatka Żaka, 25 kwietnia 2010.
The Ex:
Andy Moor: guitars
Terrie Hassels: guitars
Katerina Bornefeld: drums, vocals
Arnold de Boer: vocals, guitar, sampler
+
Brass Unbound:
Mats Gustafsson: reeds
Ken Vandermark: reeds
Wolter Wierbos: trombone

zdjęcia: Piotr Lewandowski, PopUp Music

sobota, 1 maja 2010

Zaległości 3: Devastation Menu - wieczór w Auslandzie


Pierwotnie planowaliśmy pojechać do Berlina dwukrotnie, dzień po dniu. W nocy, po koncertach, chcieliśmy wracać, by rano iść do pracy (obowiązki nie pozwalały pozostać w Berlinie). Ostatecznie zmęczenie po pierwszej wyprawie okazało się zbyt duże i z drugiego wyjazdu musieliśmy zrezygnować. Nie była to moja pierwsze wizyta w Auslandzie - kilka lat wcześniej miałem okazję być tam na trzydniowym "Charizma Festival" organizowanym przez Christofa Kurzmanna. To malutki klub (na 60-80 osób), który bardzo trudno odnaleźć - nawet gdy w ręce dzierży się kartkę z adresem i mapę. Wejście do niego jest starannie ukryte i gdy nie świeci się neon nikt nie pomyśli, że jest to miejsce gdzie bywają najwybitniejsi improwizatorzy europejskiej sceny.

Te dwa improwizowane wieczory były organizowane przez Claytona Thomasa, australijskiego basistę mieszkającego od lata w stolicy Niemiec i jego żonę, Clare Copper, artystkę grającą na harfie i chińskim instrumencie guzheng. Niestety, choroba pokrzyżowała ich plany i nie pozwoliła uczestniczyć w dwudniowym spotkaniu improwizatorów.

Pierwszy set był właściwie wstępem, próbą odnalezienia konwencji, zakreślenia granic i form w jakich muzycy mieliby się poruszać. Trochę było to jak "rozpoznanie bojem" - nie znający się wcześniej muzycy (podejrzewam, że Ken niewiele wiedział zarówno o Verze Fischer, jak i Joke Lanzu) stanęli na scenie i musieli jakoś odnaleźć muzykę. I cóż, nie bardzo się udało. O ile jeszcze Vera Fischer i Vandermark próbowali, szukali, dotykali różnych stron muzycznej tkanki, o tyle grający na gramofonach Lanz pozostała na wszelkie ich próby, w moim odczuciu, całkowicie obojętny. Grał swoje, zupełnie nie zwracając uwagi na poczynania partnerów próbujących znaleźć klucz do drzwi jego muzyki. Realizował jakby swój plan - co wydarzyło się po drodze wydawało się nie istotne. W pewnej chwili Ken przerwał grę i pytająco spoglądał - najpierw na wciąż próbującą się odnaleźć flecistkę, potem z irytacją na gramofoniarza. Miałem wrażenie (muzycy chyba też), że dwadzieścia minut pierwszego setu ciągnie się nieskończoność.

Druga część miała zupełnie inny wymiar. Rozpoczęła się w prawie zupełnej ciemności i stopniowo, do pewnego momentu, świata skupione na artystach powoli się rozżarzały. Ale ożyły zupełnie dopiero na samym końcu koncertu. Artyści, gdy grali, pozostawali w półcieniu - nie widzieliśmy dokładnie ich gry na instrumentach, raczej zarys postaci, jej ruch niczym ślad w powietrzu. A muzyka jaką grali była przedziwna: zgrzyty, piski, odgłosy przesuwania dłońmi po pudle wiolonczeli i strunach lub cegły na membranach bębnów tworzyły muzykę surową i gęstą, a przy tym na swój sposób melodyjną. Wszystko to naprawdę współgrało. Nie był to jednak w pełni improwizowany set - muzycy użyli także wcześniej nagranego, repetetywnego fragmentu do którego miała zmierzać ich improwizacja. A gdy już taśma przejęła główną rolę w muzyce, oboje zastygli przytuleni w blasku teraz już w pełni rozświetlonych reflektorów. Zakończenie było groteskowe, ale muzyka broniła się sama - zasługa w tym przede wszystkim perkusisty, który grając na zestawie bez blach i używając do tego najrozmaitszych "śmieci" (kawałki cegieł, gałęzie drzew, plastikowe i papierowe torby) potrafił wyczarować niezwykłe muzyczne światy. Była to jednakże tylko zapowiedź tego co miał pokazać w secie czwartym.

Damskie trio poznaliśmy w secie trzecim - dla mnie była to najbardziej chyba nużąca część oparta na sonorystycznych brzmieniach generowanych przez w najrozmaitszy sposób preparowane instrumenty - podłączone do prądu wnętrzności fortepianu, styki klawikordu czy elektroniczne generatory. Nawet wtedy gdy Liza Albee chwytała za trąbkę czy muszle muzyka nie nabierała innego charakteru - w moim odczuciu była to sztuczna, trudna w odbiorze i nieukładająca się w spójną całość gmatwanina dźwięków. Najciekawiej, w moim odczuciu, wypadłą Andrea Neumann. Dźwięki jakie generowała z 'instant piano' były dosyć niesamowite, bardziej przynależne do noise'u, chociaż nie determinowały brzmienia grupy. Zawiodła mnie Magda Mayas, najbardziej chyba znana z muzyczek zespołu. Ale mogę się mylić w ocenie tego występu, bo Witkowi, który był ze mną, bardzo się podobało.

Nasze zdanie o czwartym secie było jednak zgodne. Kto wie, czy te dwadzieścia minut w berlińskim Auslandzie nie były najlepszymi spośród wszystkich duetów na saksofon i perkusję, jakie kiedykolwiek słyszałem (po pewnym namyślę dodam, że dorównują mu tylko duetowe fragmenty Paala i Kena z pierwszej płyty Lean Left, no i może jeszcze koncert z Bejrutu Petera Brötzmanna i Michaela Zeranga). To nie było telepatyczne porozumienie muzyków - oni faktycznie grali jak jeden organizm. Perkusyjne dźwięki wydobywane w bardzo dziwny sposób - znów cegły na membranach bębnów, stukanie o siebie okutymi brzegami poszczególnych części zestawu, metalowa walizka pełna perkusjonaliów, która sama stała się elementem zestawu. W toku gry Steve odnajdywał blachy, w pełnym pośpiechu umieszczał je na statywach - perkusyjne elementy muzyki w ciągu niewielu minut setu niesamowicie się zmieniły - od pierwotnego brzmienia, po zupełnie współczesne dźwięki. I jeszcze energia - ona wraz z początkiem po prostu eksplodowała. Tu nie było próby nawiązania współpracy - po prostu się to stało. Wszystko zdawało się pasować w najmniejszych szczegółach. Miałem wrażenie frustracji obu muzyków, która w ten sposób znalazła ujście, najlepsze z możliwych. Jakby cierpieli z powodu nadmiaru emocji i energii, i musieli uwolnić ją w jakimś destrukcyjnym akcie. Była więc w tym niszcząca siła i kreatywna moc. Grali z furią, a tworzyli przy tym harmonię. Zrobili to równocześnie, doskonale!!! Czegoś takiego nigdy w życiu nie widziałem - a było to przecież pierwsze spotkanie duetu. I, mam nadzieję, nie ostatnie.

Set piąty, w którym pod wodzą Lanza wystąpiła ósemka muzyków był jakby sumą doświadczeń (ale i niedociągnięć) wcześniejszych części. Każdy z muzyków (prócz lidera) otrzymał numer i gdy został on wywołany musiał grać. Prócz tego było jeszcze zero (wtedy milkli wszyscy) i ósemka - gdy improwizowali wszyscy. Niektórzy muzycy wywołani demonstracyjnie prezentowali swoją dezaprobatę dla poczynań lidera - wywołany Heather na przykład zagrał delikatnie pałeczką na werblu 'entree', wywołany ponownie - powtórzył. Były tu jednak momenty spójne, gdzie muzycy odnajdywali płaszczyznę porozumienia. Chyba najbardziej kreatywna był flecistka Vera Fisher. Vandermark wydawał się nieco rozbawiony sytuacją. Najbardziej irytujący był Lanz, który, wydawało mi się, nie miał pomysłu na muzykę oktetu. Bronić go może to, że szefować miał tu Clayton Thomas, a on nie będąc do tego przygotowanym musiał coś na bieżąco konstruować.

Ten krótki pobyt w Berlinie był także okazją do spotkań: z Kenem, który przywiózł wtedy do Europy gotowy master na kolejny, podwójny winyl w Laurence Family (album Powerhouse Sound "Overlap", ukaże się 8 lipca) i z pianistą Atomica, Håvardem Wiikiem, który, mam nadzieję, powróci do Poznania w październiku w duecie z Claytonem Thomasem.


DEVASTATION MENU, Ausland [Lychener Straße 60, 10437 Berlin], dzień pierwszy, 24 marca 2010.

SET 1
Vera Fisher: bass flute
Ken Vandermark: tenor saxophone
Joke Lanz: turntables

SET 2
Anthea Caddy: cello
Steve Heather: drums, percussion, objects
tape

SET 3
Andrea Neumann: inside piano, electronics
Liz Allbee: trumpet, shells, electronics
Magda Mayas: clavinet, prepareted clavinet

SET 4
Ken Vandermark: tenor saxophone
Steve Heather: drums, percussion

SET 5
Joke Lanz: turntables, conductor
Vera Fisher: bass flute
Liz Allbee: trumpet, electronics
Ken Vandermark: tenor saxophone
Anthea Caddy: cello
Steve Heather: drums, percussion
Andrea Neumann: inside piano, electronics
Magda Mayas: clavinet, prepareted clavinet

zdjęcia (prócz pierwszego) telefonem komórkowym: Wawrzyniec Mąkinia

czwartek, 29 kwietnia 2010

skradziono instrument Kena Vandermarka

Dzisiaj (29.04.2010) w godzinach popołudniowych, w pociągu relacji Gdańsk-Warszawa, skradziono bardzo, bardzo rzadki i cenny instrument - saksofon barytonowy 'złoty' Selmer Paris Balance Action, nr 38455. Poszkodowanym jest chicagowski muzyk, Ken Vandermark. Bardzo proszę - gdyby ktokolwiek otrzymał ofertę kupna takiego instrumentu - powiadomcie mnie o tym niezwłocznie:
+48 605947385, wawrzyn.m@wp.pl lub skontaktujcie się w tej sprawie z Policją.
Jeżeli macie znajomych prowadzących sklepy, komisy z instrumentami, serwisy sprzętu muzycznego lub muzyków, proszę przekażcie im tę wiadomość. Proszę też o zamieszczenie tej informacji na wszelkich możliwych stronach interentowych, forach, etc.

niedziela, 4 kwietnia 2010

Four


Kwartet Four [niegdyś od tytułu płyty zwany "Four Walls"] narodził się w Krakowie dwa lata temu. W jednej z licznych rozmów z - przyjacielem i niedościgłym wzorem - Markiem Winiarskim omawialiśmy koncertowe i realizacyjne plany. Opowiadał mi wtedy o planowanym koncercie Dave Rempis Percussion Quartet i nagraniu płyty, które miało ten koncert poprzedzać. Wtedy wpadłem na pomysł, by wykorzystać nadarzającą się okazję i zaproponować Timowi i Wacławowi nagranie materiału w duecie dla Multikulti Project [obaj znali się już z koncertowej trasy Dragons 1976 i The Light w lutym 2007 roku]. Tim zapalił się do tego od pierwszej chwili, Wacław pozostawał długo sceptyczny. Brakowało mu wtedy chyba wiary we własne możliwości. Kiedyś wróciliśmy do tego w rozmowie - przyznał, że nie bardzo chciał wziąć udział w tym nagraniu, jakże trudnego przecież składu [klarnet/klarnet basowy - perkusja], ale o powody nigdy go nie pytałem. I pewnie nie spytam. Był wtedy lekko przestraszony i mocno stremowany, ale bardzo, bardzo rzetelnie przygotował się do czekające go zadania. Dzień przed nagraniem [Alchemia, 4 kwietnia 2008 roku], wykorzystując wolne popołudnie i wieczorny koncert kwintetu Mike'a Reeda w klubie Re w Krakowie, omówili razem to, co zamierzają nagrać następnego dnia. Przygotowali wspólnie strukturę poszczególnych utworów. A ja uzgodniwszy to wcześniej z Timem zaproponowałem Dave'owi udział w nagraniu w kilku utworach. A on od razu zapalił się do pomysłu. Mark Tokar był wtedy w Krakowie i wraz z Markiem Winiarskim przyszedł na koncert Reeda do Re. Potem był jam zorganizowany w Alchemii przez Wojtka Mazolewskiego i Kubę Starunkiewicza z Pink Freud - przyjechali przed trasą zespołu po prostu pograć w Alchemii. No i Wacław, i Mark po prostu do nich dołączyli. A po jam session długo w noc chodzili po Krakowie i po prostu gadali. Tak zrodziło się Four. Następnego dnia znaleźli swoją muzykę.

Nagraliśmy wtedy nieco ponad siedemdziesiąt minut muzyki (każdy utwór dwukrotnie), z czego na płycie "Four Walls" [MPI005] ukazała się nieco ponad połowa, a płyta oprócz znakomitych recenzji zyskała także miano "najlepszej polskiej płyty jazzowej roku 2008" [wg Diapazonu]. Dave Rempis i Tim Daisy wraz z Wacławem i Markiem - przy gościnnym udziale Raphaela Rogińskiego - zagrali kilka koncertów w Polsce wiosną ubiegłego roku. I choć zarejestrowaliśmy wtedy dwa koncertu kwartetu / kwintetu, to nie zdecydowaliśmy się (póki co) wydać tego materiału. W moim odczuciu jest on ciekawy i wart płytowej edycji - czy do niej dojdzie, czas pokaże.

Obaj chicagowscy muzycy gościli w Polsce powtórnie w połowie marca i jako Four zagrali 4 koncerty. Miałem przyjemność być na jednym z nich, w Małym Domu Kultury, w poznańskim Dragonie. I tu muszę powiedzieć o małym rozczarowaniu: koncert jaki zagrali w piątkowy wieczór muzycy był znakomity i pozostanie długo w mej pamięci, ale cóż, było to jednak przedstawienie jednego aktora. Dave Rempis, pierwszy saksofonista Vandermark, jak mówi o nim lider tej formacji, "ukradł" ten koncert partnerom. Nikt z muzyków nie był w stanie dotrzymać mu kroku - tak w szybkich, energetycznych, pełnych inwencji solówkach, jak w dialogach, które raczej należało by nazwać tego dnia wymianą ciosów; czy też w zespołowych paroksyzmach przez niektórych zwanych improwizacjami. To Dave wybierał rodzaj broni, jak i czas egzekucji, rozliczał partnerów w mgnieniu oka z inwencji, szybkości tworzenia kreatywnych fraz. U niego następowały one płynnie, jedna za drugą. Z rzadka tylko dawał partnerom pole, podążał za ich frazą - zawsze było to jednak twórcze, przez chwilkę można mu było narzucić formę i treść, ale zaraz on przejmował pałeczkę, rozpędzał kwartet. Jeśli ktoś nie był w stanie utrzymać tempa - odpadał. Zwieńczeniem zwykle bywały mocne ciosy wymieniane między Timem a Dave'm - to bowiem chicagowski perkusista, stały partner Rempisa z Vandermark 5, Triage czy Percussion Quartet najdłużej dotrzymywał pola. Wacław, chociaż nienaganny technicznie, nie był w stanie. Tak to już jest - klarnecista, zwłaszcza basowy, nie dotrzyma pola saksofoniście, a jeśli jeszcze jest nim Rempis, rozmiłowany w szybkich, ruchliwych i giętkich frazach niemal wprost wywodzących się z muzyki Charlie Parkera, odpadnie także większość saksofonistów. Sprawność z jaką Dave przebiegał tego dnia kolejne pasaże widziałem jednak po raz pierwszy - tego żywiołu nikt zatrzymać by nie zdołał. Czy można więc robić zarzut jego partnerom w tej sytuacji? Jeżeli jeszcze porówna się dynamikę saksofonu i jego możliwości, z tym co można uzyskać na basowym klarnecie, Wacławowi naprawdę zarzucić nic nie sposób. Nikt Rempisowi tego dnia pola by nie dotrzymał. Jeżeli mam się do czegoś przyczepiać to zarzutem tym będzie zgoda na wolną, kwartetową improwizację, bowiem, gdy choć trochę zna się możliwości Dave'a, można było taką sytuację przewidzieć. I tu porównanie z płytą wypada bezwzględnie - jest ona tak ciekawa i niezwykła właśnie dlatego, że Dave był ograniczony strukturą, formą utworu. Musiał oddać pole partnerom, ich inwencji i wirtuozerii, bowiem takie było założenie. Tutaj, nie mając ograniczenia formą, wprost nie mógł się zatrzymać.

Całość złożyła się jednak na niezwykły koncert, olśniewający i energetyczny, który jednak zdaje się czymś błachym - nie było tu bowiem współbrzmienia kwartetu (a raczej było za rzadko), był za to popis wirtuozerii i kreatywności jednego muzyka.



FOUR, Mały Dom Kultury, Dragon, Poznań, 19 marca 2010.
Dave Rempis: alto saxophone, tenor saxophone
Wacław Zimpel: clarinet, bass clarinet, tarogato
Mark Tokar: bass
Tim Daisy: drums, percussion

zdjęcia: Krzysztof Penarski

sobota, 20 marca 2010

Dwie recenzje "Light On The Wall"

Jak do tej pory ukazały się dwie recenzje pierwszej płyty w katalogu Laurence Family.

Tomasz Janas, Gazeta Wyborcza-Poznań, 18 lutego 2010.

Guillaume Belhomme, Les Son du Grisli,  16 marca 2010. [link]

Zaległości 2: Swedish Azz


Kwintet Swedish Azz prowadzony przez Matsa Gustafssona i Per-Åke Holmlandera przyjechał do Poznania poprzedzany famą grupy grającej odważną, mocną i pokręconą muzykę opartą na tematach szwedzkich kompozytorów [m.in. Lars Werner, Lars Gullin, Gunnar Svensson, Jan Johansson, Per Henrik Wallin, Bo Nilsson, Bernt Egerbladh] lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Pierwotne kompozycje miały odwoływać sie do dwóch źródeł - brzmienia "west coast" sceny cool jazzu lat pięćdziesiątych i szwedzkiej muzyki ludowej. Wcześniej słyszałem tylko trzy utwory w wykonaniu tego składu (nieoceniony serwis You Tube) i to co usłyszałem na koncercie - zwłaszcza w drugim secie - po prostu zwaliło mnie z nóg.

Szwedzcy improwizatorzy przybyli z Gdańska dzień przed koncertem i zdążyli zaprzyjaźnić się z muzykami z zespołu Mademoiselle Karen, która sama jakiś czas mieszkała w Sztokholmie. Spotkanie to było na tyle owocne, że Mats zaprosił Karen (o czym wszakże następnego dnia nie pamiętał) do zagrania wspólnie jednego utworu na koncercie [zamykająca pierwszy set kompozycja Jana Johanssona]. Nie wiem czy to jej obecność sprawiła, że publiczność była nadspodziewanie liczna na koncercie dnia następnego, ale faktem jest, że przybyło wiele osób których nigdy wcześniej, na jakimkolwiek jazzowym koncercie nie spotkałem. Pozostaje żywić nadzieję, że nie był to ich ostatni raz w Małym Domu Kultury.

Muzycy udowodnili, że są w znakomitej, twórczej formie. Muzyka nie miała w najmniejszym stopniu charakteru skansenu - przearanżowane, dawne utwory, brzmiały ze wszech miar współcześnie, chociaż muzycy wprowadzali do nich także oryginalne ścieżki, odtwarzane w winyli, czasem wplatając je tok precyzyjnie prowadzonej narracji. To nie jest zespół grający free - aranżacja zdaje się być tu bowiem istotniejsza od improwizacji. Kto by się jednak spodziewał, że oznacza to jakikolwiek ubytek energii czy rezygnację z potężnego brzmienia (elektronika i baryton) będzie w błędzie. Furia z jaką Mats potrafii napełnić dźwiękiem koncertową salę nie zna ograniczeń. Ale Gustafsson i jego saksofon nie był wcale dla mnie podczas tego koncertu elementem najistotniejszym - brzmiał świetnie jak zawsze, mocno, często potężnie, czasem delikatnie i lirycznie. Brzmienie zespołu determinują jednak trzy elementy - 1. elektronika (dieb13 na gramofonach oraz Mats Gustafsson na swoim muzycznym pudełku), 2. Per-Åke Holmlander - element osobny, niezależnie czy chwyta za cimbasso (puzon wentylowy) czy też trzyma w objęciach tubę; 3. wibrafon Kjella Nordesona. To właśnie te trzy rzeczy, ich spójne i zrównoważone połączenie przesądza o wyjątkowości Swedish Azz.

Koncert ten nie był pierwszym w Dragonie na którym rozbrzmiewała muzyka skandynawska lat 50-tych ubiegłego wieku - fascynacji nią uległ przez laty m.in. Fred Lonberg-Holm aranżując wtedy powstałe tematy dla Valentine's Trio. Gdy gościł ubiegłego roku w Dragonie, grał niektóre z nich z dwoma Szwedami [David Stackenäs i Patrick Thorman - nowy skład Valentine Trio, czasem nazywany też Swedish Valentine] u boku. Tamten listopadowy koncert był, miałem wrażenie, muzykowaniem pełnym radości - raczej dla kilku przyjaciół, lub tylko dla siebie niż dla publiczności. Drugi ich koncert w historii, a rozumieli się w pół słowa, dźwięku. Grali muzykę intymną i prostą, daleką od patosu, bliską słuchaczom. Nie przystającą tytanom jazzowej i improwizowanej awangardy. Piękną.

Słuchając Swedish Azz zastanawiałem się nad czarem tych kompozycji, możliwościami interpretacyjnymi jakie niosą. Fred grał je w listopadzie niezwykle tradycyjnie - akustyczne brzmienia wiolonczeli (z rzadka tylko preparowanej) i niskie dźwięki basu przybliżał współczesności Stackenäs mocno operując pedałami i korzystając z możliwości przetworników brzmienia. Teraz dekonstruował je szwedzki kwintet - w jednym utworze, gdy dołączyła Karen - sekstet. Oba składy szanowały jednak kompozycje i ocalając ich piękno tworzyły nową, naszym czasom właściwą, muzykę. Fred uchylał tylko nieśmiało drzwi współczesności, Mats - z właściwą sobie nonszalancją - wywalał je kopniakiem.


SWEDISH AZZ, Mały Dom Kultury, Dragon, Poznań, 26 lutego 2010.
Mats Gustafsson: alto saxophone, baritone saxophone, electronics [music box]
dieb13 [Dieter Kovacic]: turntables, electronics
Kjell Nordeson: vibraphone
Per-Åke Holmlander: tuba, cimbasso
Erik Carlsson: drums, percussion


VALENTINE TRIO, Mały Dom Kultury, Dragon, Poznań, 13 listopada 2009.
Fred Lonberg-Holm: cello
David Stackenäs: guitar
Patrick Thorman: bass

zdjęcia: Krzysztof Penarski

niedziela, 14 marca 2010

The Ex + Brass Unbound

The Ex:
Andy Moor: guitars
Terrie Hassels: guitars
Katerina Bornefeld: drums, vocals
Arnold de Boer: vocals, guitar, sampler
+
Brass Unbound:
Mats Gustafsson: reeds
Ken Vandermark: reeds
Wolter Wierbos: trombone

zagrają w Lublinie (Lublin Jazz Festiwal) i Poznaniu, 25 i 26 kwietnia.  Koncert poznański jest organizowany przez Fundację Małego Domu Kultury, Fundację SPOT. oraz Laurence Family i odbędzie się w SPOCIE , ul. Dolna Wilda 87. Bilety na poznański koncert już wkrótce do kupienia na stronie Shortcuta, w poznańskim klubie Dragon oraz w Multikulti/Fripp.

niedziela, 7 marca 2010

***

Wczoraj znalazłem podsumowanie płytowego roku 2009 według Matsa Gustafssona [http://www.elintruso.com/]:

Incapacitans - Box is Stupid / 10 CD (Pica Disk)
Per Thörn / Leif Elggren - 2 x 1 Minute (Firework Casette)
Michael Snow - 2 Radio Solos (Blackwood Gallery)
Peter Brötzmann - A Night in Sana'a (Arm)
Derek Bailey & Agusti Fernandez - A Silent Dance (Incus)
Yosuke Yamashita Trio - Brillant Moments (Jam Rice)
PJ Harvey & John Parish - A Woman a Man Walked by (Island)
Joe Harriott Quintet - Jazz for Moderns (Gearbox)
Jim O'Rourke - The Visitor (Drag City)
Ken Vandermark & Tim Daisy - Light on the Wall (Laurence Family Records)

Dzięki Mats!!!

Zaległości 1: Pięć dni, pięć koncertów

Dwa tygodnie minęły od koncertów kwartetu ITI w Polsce, a wciąż nie mogę pozbierać w jedno wrażeń i odczuć które ta muzyka po sobie pozostawiła. Był to jednak dla mnie dopiero początek małego muzycznego maratonu który uzupełniał kolejny koncert ITI w Dreźnie, trio Fire Room w wiedeńskim klubie Blue Tomato oraz krakowski koncert Charlesa Gayle'a.

Wszystko rozpoczęło się 17 lutego koncertem ITI w warszawskim Powiększeniu. Przed tym koncertem sam nie bardzo wiedziałem, czego się spodziewać. Chociaż kwartet działa już od trzech lat, pierwsza jego płyta będzie miała oficjalną premierę w dniu jutrzejszym, 8 marca 2010 (dostępna była już podczas trasy koncertowej zespołu). Nigdy wcześniej nie słyszałem tego składu na żywo, a ich muzykę znałem tylko dzięki rozmowom z Kenem i You Tube. Przygotowując więc materiały prasowe przed koncertami kwartetu spekulowałem raczej o ich muzyce niż opisywałem znany mi materiał. Dodatkowo sugerowałem - co ułatwiało bardzo promocję w naszym kraju - iż jest to kwartet prowadzony przez Kena Vandermarka. Nie do końca jest to stwierdzenie prawdziwe - ITI gra muzykę improwizowaną i nie ma tam nominalnego czy faktycznego lidera. Ken jest - bez dwóch zdań - najbardziej aktywnym spośród muzyków kwartetu, jest najbardziej znany, a jego rolę lidera dodatkowo sugeruje instrumentarium, którym się posługuje. Ofiarą mojej sugestii padł m.in. Krzysztof Machowina piszący o koncercie dla Jazz Forum (3/2010): "...Przekaz generowany przez iTi to wprawdzie całkiem zajmujący, a jednak dość powierzchowny, zlepek typowego free a la Vandermark wzbogaconego o elementy europejskiej muzyki improwizowanej, minimal music, czy noise'u. Całości zabrakło myśli przewodniej i w moim odczuciu... lidera z prawdziwego zdarzenia." Sorry, ale takie było założenie, że grają muzykę improwizowaną bez nominalnego lidera; było to spotkanie czterech muzycznych osobowości, gdzie każdy liderem być może i współtworzy muzykę na tych samych prawach. Jego odczucia są jednak w pewnej mierze zbieżne z moimi - także u mnie pozostało uczucie niedosytu, które jednak muzycy zrekompensowali dnia następnego. Inny wieczór, inne miejsce, inna publiczność. Poznański koncert w pełnym tego wieczoru Małym Domu Kultury w klubie Dragon był niezwykły - wszystkie elementy tej muzyki były zrównoważone, a formuła zdawała się być przemyślana w najdrobniejszych szczegółach, nie tracąc nic na swojej zadziorności. Ten koncert był także najbardziej melodyjnym spośród tych, które miałem okazję słyszeć, momentami (końcówka pierwszego seta), gdy grało trio Lehn / Vandermark (klarnet!!!) / Nilssen-Love - niemal lirycznym. Zwarta (chociaż różnorodna) formuła koncertu była także niemałą zasługą poznańskiej publiczności, która w skupieniu i niemal namacalnym napięciu słuchała tak melodyjnych i transowych fraz Kena na saksofonie, jak i szybkich przejść puzonu Bauera czy zupełnie kosmicznych dźwięków syntezatora Lehna. "Fucking GREAT audience!!!" powiedział zresztą ten ostatni do mnie w przerwie koncertu chyląc czoła przed słuchaczami. Thomas Lehn był dla mnie w tym składzie prawdziwym objawieniem (chociaż wcześniej miałem już okazję słyszeć go na festiwalu w Nickelsdorfie w kwintecie prowadzonym przez Franka Gratkowskiego) wraz ze swoim analogowym syntezatorem. To niezwykłe urządzenie nie przypominające dzisiejszych cudów techniki oparte jest na tranzystorach, a nie scalonych układach czy procesorach. Potencjometry, płytki układów, oporniki, tranzystory, pokrętła były dla mnie podróżą do czasów dzieciństwa gdy w mój Tato naprawiał podobne rzeczy nie będące jednak instrumentami lecz urządzeniami medycznymi. Wtedy miałem świadomość jak różnorodne dźwięki mogą generować, ale nie nazywałem tego muzyką i nie przeczuwałem jak fascynującą dźwiękową tkankę można z nich stworzyć.

Ostatni koncert ITI w ramach zimowej trasy odbył się Dreźnie, 19 lutego. Był to najbardziej jednorodny spośród trzech, punkrockowy w wyrazie, jakby muzycy starali się oddać całą energię, jaka jeszcze w nich po tej trasie została. Świetnie przyjęty przez publiczność nie miał jednak tego elementu zaskoczenia, namysłu, zadziwienia muzyką i inwencją melodyczną, którą kwartet błysnął w Poznaniu. Energia powalająca, ale była to tylko przygrywka do kataklizmu, jakiego mogli doświadczyć słuchacze, którzy przybyli do małego klubu w Wiedniu.

Wypchana po brzegi salka wielkości tej w Dragonie nie mogła pomieścić wszystkich, którzy chcieli wejść na koncert tria Fire Room (Ken Vandermark / Paal Nilssen-Love / Lasse Marhaug). Dla mnie zaskoczeniem były karteczki z nazwiskami widzów rozmieszczone na krzesłach - każdy tu odnajdywał swoje miejsca. Świetnym opisem tego koncertu jest zdanie, które usłyszałem od wiolonczelistki Clementine Gasser: "tak musi brzmieć wybuch bomby atomowej". Rzeczywiście, ci, którzy tego dnia nie zabrali stoperów na koncert (a ja do takich się zaliczam), i w pełni odczuli potęgę brzmienia zespołu, musieli wyjść z niego ogłuszeni i przytłoczeni brzmieniem grupy. Porażające trzaski i zgiełk jakie, korzystając z laptopu i gramofonu, potrafi stworzyć Lasse Marhaug w połączeniu z energią i żywiołem Paala Nilssen-Love'a oraz rytmiczno-transowymi frazami Vandermarka zdawały się być niszczycielskie nie tylko dla słuchu odbiorców. Cała trójka pozostawała jednak niezwykle czujna na poczynania partnerów i reagowała na każdą zmianę w ich muzyce, czasem podążając za wizją, czasem przeciwstawiając jej własną. Przeżycie - dosłownie - zapierające dech! I z niewieloma rzeczami - może poza atomową destrukcją - dające się porównać.

Zakończenie maratonu, chociaż zapowiadało się ekscytująco, raczej było smutnym doświadczeniem. W krakowskiej Alchemii zamiast zapowiadanego tria Charlesa Gayle'a z Sunnym Murrayem na perkusji doczekaliśmy się tylko koncertu duetu. Nie ma tu najmniejszej winy organizatorów, a przyczyną były psychiczne problemy legendarnego perkusisty. Nie wiem czy to oznacza koniec legendy, nie chciałbym aby tak było, ale na jego koncert nie mam już ochoty się wybrać. Pozostają jego płyty, na których muzyka dalej mnie fascynuje i oczarowuje, chociaż pamięć krakowskich doświadczeń rzuca się na mój jej odbiór smutnym cieniem. Koncert duetu był niezły (znakomity Gayle!) i mógł przynieść wytchnienie po elektroniczno-akustycznych fajerwerkach dni minionych. Nie potrafiłem się jednak nim cieszyć i tego jednego wydarzenia wolałbym nie doświadczyć i o nim nie pamiętać.

ITI:
Ken Vandermark: tenor saxophone, clarinet
Johannes Bauer: trombone
Thomas Lehn: analogue syntesizer
Paal Nilssen-Love: drums
Powiększenie, Warszawa, 17 lutego 2010.
Mały Dom Kultury, Dragon, Poznań, 18 lutego 2010.
Neue Tonne, Drezno, 19 lutego 2010.

FIRE ROOM:
Ken Vandermark: tenor saxophone, clarinet
Paal Nilssen-Love: drums, percussion
Lasse Marhaug: turntable, laptop, electronics
Blue Tomato, Wiedeń, 20 lutego 2010.

IN MEMORY OF SIRONE:
Sunny Murray: drums
Charles Gayle: alto saxophone, piano, bass
Juini Booth: bass
Alchemia, Kraków, 21 lutego 2010.

zdjęcia: Jarosław Majchrzycki
autor plakatu: Maciej Krych