wtorek, 20 lipca 2010

Fred Anderson


Fred Anderson od zawsze był przypadkiem odrębnym. Chociaż pod koniec lat sześćdziesiątych związał się AACM-em (wtedy to powstały pierwsze nagrania dla chicagowskiego Delmarku, w których brał udział - nagrana w 1966 roku płyta Josepha Jarmana "Song For" oraz dwa lata późniejsza "As If It Were The Seasons"), ale szybko przestał być kojarzony z tą sceną. W jego muzyce nigdy nie było słychać tak licznych w AACM-ie odwołań do obrzędowej tradycji - to raczej zapraszani przez niego do udziału w nagraniach muzycy przynosili ją ze sobą (taki charakter nadaje niektórym płytom obecność i gra Hamada Drake'a). Po tych pierwszych nagraniach długo milczał (gwoli ścisłości - nigdy nie udało mi się dotrzeć do jakichkolwiek nagrań z tego okresu, chociaż Anderson cały czas grywał w chicagowskich klubach) - dopiero druga połowa lat siedemdziesiątych przynosi autorskie nagrania Freda Andersona - najpierw nagrana w lutym 1977 roku wraz z trębaczem Billem Brimfieldem i trójką niemieckich muzyków (Dieter Glawischnig - fortepian, Ewald Oberleitner - kontrabas i Joe Preininger - perkusja) płyta "Accents" (nominalnie jest ona sygnowana przez będący kwintet Neighbours), będąca najbardziej abstrakcyjnym spośród nagrań saksofonisty i najsilniej odwołującym się do europejskiej awangardy (dorównuje mu tylko płyta dla Intaktu z Hamidem Drakiem i Irene Schwiezer z 1998 i 2004 roku); rok późniejszy kwintet Andersona dla Moers Music - koncert zarejestrowany podczas siódmego festiwalu w Moers wiosną 1978 roku z Brimfieldem, kontrabasistą Brianem Smithem oraz bardzo wówczas młodymi - Georgem Lewisem i Hankiem Drakiem (póżniej bardziej znany jako Hamid Drake), płyta dla chicagowskiej Nessy ("The Missink Link" - 1979 rok), "Dark Days" (z tego samego roku, wznowiony później wraz z koncertem z Werony w Atavisticu) oraz z roku 1980 - "The Milwaukee Tapes" (Atavistic) i ze Stevem McCallem "Vintage Duets" (Okkadisk).

Prawie całe lata osiemdziesiąte Fred Anderson milczał, by wraz z początkiem kolejnej dekady nastąpił trwający po dziś dzień renesans jego twórczości, zapoczątkowany nagraniami dla Asian Improv Tatsu Aokiego oraz sesją z DKV Trio Kena Vandermarka dla Okkadisk. Przez lata Anderson stał się w Chicago postacią nie do zastąpienia dla muzyki i muzyków. Był jedynym artystą o tak niepodważalnym i uznawanym przez wszystkich autorytecie, łamiącym wciąż jeszcze istniejące w Wietrznym Mieście rasowe i ekonomiczne podziały, organizującym koncerty dla wszystkich i grającym ze wszystkimi. Był wolnym człowiekiem i niezależnym artystą.

Styl, jaki przez lata wypracował Anderson to niemal czyste free grane długą, giętką frazą. Nawet kompozycje jego nie mają w pełni wykrystalizowanej formy i ściśle określonych tytułów - zdarzało się, że na różnych płytach utwory oparte na tych samych tematach noszą odmienne tytuły i raz opisane są jako kompozycje Freda Andersona, innym zaś razem jako kolektywna improwizacja. Ton saksofonu Mistrza, mocny i mięsisty, niezmieniający się przez lata, nadawał im niezwykle sugestywny wyraz. W jego muzyce nie ma dźwięków nieistotnych i zbędnych - od pierwszej nuty wszystko tu jest ważne i nie do zastąpienia. Równocześnie jednak cały czas muzyka i brzmienie chicagowskiego saksofonisty odwoływały się do jazzowej historii, łączyły w jedną całość hardbop i jazz udowadniając, że cały czas mówimy ciągłości muzycznej tradycji i - w gruncie rzeczy - stylistycznej jedności ubogaconej przez te dwa odmienne nurty.

Ci, którzy mieli okazję widzieć i słyszeć Freda Andersona na żywo, zapamiętają jego przygiętą latami postać - grał pochylony, czasem niemal muskając ziemię czarą saksofonu. Zastygał bez ruchu, wypuszczając równocześnie z instrumentu kaskady dźwięków. Niekiedy podczas całego koncertu robił ledwie dwa, trzy kroki. Fred Anderson nigdy nie zabiegał o własną sławę, ale gdy trzy lata temu wyszedł na scenę w poznańskiej Estradzie otrzymał owację na stojąco. Widać było, że bardzo jest wzruszony. Lekko uniósł saksofon nad głowę - to jedyny gest na jaki wtedy się zdobył. Dla niego najważniejsza zawsze była muzyka. Po koncercie, gdy publiczność długo nie chciała wypuścić go ze sceny powiedział cicho "Chyba czas już iść".

Fred Anderson odszedł 24 czerwca.



To nagranie nie pochodzi z Warszawy - zostało zarejestrowane podczas festiwalu Made In Chicago 17 listopada 2007 roku w Poznaniu.

zdjęcie: Wawrzyniec Mąkinia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz