sobota, 20 marca 2010

Dwie recenzje "Light On The Wall"

Jak do tej pory ukazały się dwie recenzje pierwszej płyty w katalogu Laurence Family.

Tomasz Janas, Gazeta Wyborcza-Poznań, 18 lutego 2010.

Guillaume Belhomme, Les Son du Grisli,  16 marca 2010. [link]

Zaległości 2: Swedish Azz


Kwintet Swedish Azz prowadzony przez Matsa Gustafssona i Per-Åke Holmlandera przyjechał do Poznania poprzedzany famą grupy grającej odważną, mocną i pokręconą muzykę opartą na tematach szwedzkich kompozytorów [m.in. Lars Werner, Lars Gullin, Gunnar Svensson, Jan Johansson, Per Henrik Wallin, Bo Nilsson, Bernt Egerbladh] lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Pierwotne kompozycje miały odwoływać sie do dwóch źródeł - brzmienia "west coast" sceny cool jazzu lat pięćdziesiątych i szwedzkiej muzyki ludowej. Wcześniej słyszałem tylko trzy utwory w wykonaniu tego składu (nieoceniony serwis You Tube) i to co usłyszałem na koncercie - zwłaszcza w drugim secie - po prostu zwaliło mnie z nóg.

Szwedzcy improwizatorzy przybyli z Gdańska dzień przed koncertem i zdążyli zaprzyjaźnić się z muzykami z zespołu Mademoiselle Karen, która sama jakiś czas mieszkała w Sztokholmie. Spotkanie to było na tyle owocne, że Mats zaprosił Karen (o czym wszakże następnego dnia nie pamiętał) do zagrania wspólnie jednego utworu na koncercie [zamykająca pierwszy set kompozycja Jana Johanssona]. Nie wiem czy to jej obecność sprawiła, że publiczność była nadspodziewanie liczna na koncercie dnia następnego, ale faktem jest, że przybyło wiele osób których nigdy wcześniej, na jakimkolwiek jazzowym koncercie nie spotkałem. Pozostaje żywić nadzieję, że nie był to ich ostatni raz w Małym Domu Kultury.

Muzycy udowodnili, że są w znakomitej, twórczej formie. Muzyka nie miała w najmniejszym stopniu charakteru skansenu - przearanżowane, dawne utwory, brzmiały ze wszech miar współcześnie, chociaż muzycy wprowadzali do nich także oryginalne ścieżki, odtwarzane w winyli, czasem wplatając je tok precyzyjnie prowadzonej narracji. To nie jest zespół grający free - aranżacja zdaje się być tu bowiem istotniejsza od improwizacji. Kto by się jednak spodziewał, że oznacza to jakikolwiek ubytek energii czy rezygnację z potężnego brzmienia (elektronika i baryton) będzie w błędzie. Furia z jaką Mats potrafii napełnić dźwiękiem koncertową salę nie zna ograniczeń. Ale Gustafsson i jego saksofon nie był wcale dla mnie podczas tego koncertu elementem najistotniejszym - brzmiał świetnie jak zawsze, mocno, często potężnie, czasem delikatnie i lirycznie. Brzmienie zespołu determinują jednak trzy elementy - 1. elektronika (dieb13 na gramofonach oraz Mats Gustafsson na swoim muzycznym pudełku), 2. Per-Åke Holmlander - element osobny, niezależnie czy chwyta za cimbasso (puzon wentylowy) czy też trzyma w objęciach tubę; 3. wibrafon Kjella Nordesona. To właśnie te trzy rzeczy, ich spójne i zrównoważone połączenie przesądza o wyjątkowości Swedish Azz.

Koncert ten nie był pierwszym w Dragonie na którym rozbrzmiewała muzyka skandynawska lat 50-tych ubiegłego wieku - fascynacji nią uległ przez laty m.in. Fred Lonberg-Holm aranżując wtedy powstałe tematy dla Valentine's Trio. Gdy gościł ubiegłego roku w Dragonie, grał niektóre z nich z dwoma Szwedami [David Stackenäs i Patrick Thorman - nowy skład Valentine Trio, czasem nazywany też Swedish Valentine] u boku. Tamten listopadowy koncert był, miałem wrażenie, muzykowaniem pełnym radości - raczej dla kilku przyjaciół, lub tylko dla siebie niż dla publiczności. Drugi ich koncert w historii, a rozumieli się w pół słowa, dźwięku. Grali muzykę intymną i prostą, daleką od patosu, bliską słuchaczom. Nie przystającą tytanom jazzowej i improwizowanej awangardy. Piękną.

Słuchając Swedish Azz zastanawiałem się nad czarem tych kompozycji, możliwościami interpretacyjnymi jakie niosą. Fred grał je w listopadzie niezwykle tradycyjnie - akustyczne brzmienia wiolonczeli (z rzadka tylko preparowanej) i niskie dźwięki basu przybliżał współczesności Stackenäs mocno operując pedałami i korzystając z możliwości przetworników brzmienia. Teraz dekonstruował je szwedzki kwintet - w jednym utworze, gdy dołączyła Karen - sekstet. Oba składy szanowały jednak kompozycje i ocalając ich piękno tworzyły nową, naszym czasom właściwą, muzykę. Fred uchylał tylko nieśmiało drzwi współczesności, Mats - z właściwą sobie nonszalancją - wywalał je kopniakiem.


SWEDISH AZZ, Mały Dom Kultury, Dragon, Poznań, 26 lutego 2010.
Mats Gustafsson: alto saxophone, baritone saxophone, electronics [music box]
dieb13 [Dieter Kovacic]: turntables, electronics
Kjell Nordeson: vibraphone
Per-Åke Holmlander: tuba, cimbasso
Erik Carlsson: drums, percussion


VALENTINE TRIO, Mały Dom Kultury, Dragon, Poznań, 13 listopada 2009.
Fred Lonberg-Holm: cello
David Stackenäs: guitar
Patrick Thorman: bass

zdjęcia: Krzysztof Penarski

niedziela, 14 marca 2010

The Ex + Brass Unbound

The Ex:
Andy Moor: guitars
Terrie Hassels: guitars
Katerina Bornefeld: drums, vocals
Arnold de Boer: vocals, guitar, sampler
+
Brass Unbound:
Mats Gustafsson: reeds
Ken Vandermark: reeds
Wolter Wierbos: trombone

zagrają w Lublinie (Lublin Jazz Festiwal) i Poznaniu, 25 i 26 kwietnia.  Koncert poznański jest organizowany przez Fundację Małego Domu Kultury, Fundację SPOT. oraz Laurence Family i odbędzie się w SPOCIE , ul. Dolna Wilda 87. Bilety na poznański koncert już wkrótce do kupienia na stronie Shortcuta, w poznańskim klubie Dragon oraz w Multikulti/Fripp.

niedziela, 7 marca 2010

***

Wczoraj znalazłem podsumowanie płytowego roku 2009 według Matsa Gustafssona [http://www.elintruso.com/]:

Incapacitans - Box is Stupid / 10 CD (Pica Disk)
Per Thörn / Leif Elggren - 2 x 1 Minute (Firework Casette)
Michael Snow - 2 Radio Solos (Blackwood Gallery)
Peter Brötzmann - A Night in Sana'a (Arm)
Derek Bailey & Agusti Fernandez - A Silent Dance (Incus)
Yosuke Yamashita Trio - Brillant Moments (Jam Rice)
PJ Harvey & John Parish - A Woman a Man Walked by (Island)
Joe Harriott Quintet - Jazz for Moderns (Gearbox)
Jim O'Rourke - The Visitor (Drag City)
Ken Vandermark & Tim Daisy - Light on the Wall (Laurence Family Records)

Dzięki Mats!!!

Zaległości 1: Pięć dni, pięć koncertów

Dwa tygodnie minęły od koncertów kwartetu ITI w Polsce, a wciąż nie mogę pozbierać w jedno wrażeń i odczuć które ta muzyka po sobie pozostawiła. Był to jednak dla mnie dopiero początek małego muzycznego maratonu który uzupełniał kolejny koncert ITI w Dreźnie, trio Fire Room w wiedeńskim klubie Blue Tomato oraz krakowski koncert Charlesa Gayle'a.

Wszystko rozpoczęło się 17 lutego koncertem ITI w warszawskim Powiększeniu. Przed tym koncertem sam nie bardzo wiedziałem, czego się spodziewać. Chociaż kwartet działa już od trzech lat, pierwsza jego płyta będzie miała oficjalną premierę w dniu jutrzejszym, 8 marca 2010 (dostępna była już podczas trasy koncertowej zespołu). Nigdy wcześniej nie słyszałem tego składu na żywo, a ich muzykę znałem tylko dzięki rozmowom z Kenem i You Tube. Przygotowując więc materiały prasowe przed koncertami kwartetu spekulowałem raczej o ich muzyce niż opisywałem znany mi materiał. Dodatkowo sugerowałem - co ułatwiało bardzo promocję w naszym kraju - iż jest to kwartet prowadzony przez Kena Vandermarka. Nie do końca jest to stwierdzenie prawdziwe - ITI gra muzykę improwizowaną i nie ma tam nominalnego czy faktycznego lidera. Ken jest - bez dwóch zdań - najbardziej aktywnym spośród muzyków kwartetu, jest najbardziej znany, a jego rolę lidera dodatkowo sugeruje instrumentarium, którym się posługuje. Ofiarą mojej sugestii padł m.in. Krzysztof Machowina piszący o koncercie dla Jazz Forum (3/2010): "...Przekaz generowany przez iTi to wprawdzie całkiem zajmujący, a jednak dość powierzchowny, zlepek typowego free a la Vandermark wzbogaconego o elementy europejskiej muzyki improwizowanej, minimal music, czy noise'u. Całości zabrakło myśli przewodniej i w moim odczuciu... lidera z prawdziwego zdarzenia." Sorry, ale takie było założenie, że grają muzykę improwizowaną bez nominalnego lidera; było to spotkanie czterech muzycznych osobowości, gdzie każdy liderem być może i współtworzy muzykę na tych samych prawach. Jego odczucia są jednak w pewnej mierze zbieżne z moimi - także u mnie pozostało uczucie niedosytu, które jednak muzycy zrekompensowali dnia następnego. Inny wieczór, inne miejsce, inna publiczność. Poznański koncert w pełnym tego wieczoru Małym Domu Kultury w klubie Dragon był niezwykły - wszystkie elementy tej muzyki były zrównoważone, a formuła zdawała się być przemyślana w najdrobniejszych szczegółach, nie tracąc nic na swojej zadziorności. Ten koncert był także najbardziej melodyjnym spośród tych, które miałem okazję słyszeć, momentami (końcówka pierwszego seta), gdy grało trio Lehn / Vandermark (klarnet!!!) / Nilssen-Love - niemal lirycznym. Zwarta (chociaż różnorodna) formuła koncertu była także niemałą zasługą poznańskiej publiczności, która w skupieniu i niemal namacalnym napięciu słuchała tak melodyjnych i transowych fraz Kena na saksofonie, jak i szybkich przejść puzonu Bauera czy zupełnie kosmicznych dźwięków syntezatora Lehna. "Fucking GREAT audience!!!" powiedział zresztą ten ostatni do mnie w przerwie koncertu chyląc czoła przed słuchaczami. Thomas Lehn był dla mnie w tym składzie prawdziwym objawieniem (chociaż wcześniej miałem już okazję słyszeć go na festiwalu w Nickelsdorfie w kwintecie prowadzonym przez Franka Gratkowskiego) wraz ze swoim analogowym syntezatorem. To niezwykłe urządzenie nie przypominające dzisiejszych cudów techniki oparte jest na tranzystorach, a nie scalonych układach czy procesorach. Potencjometry, płytki układów, oporniki, tranzystory, pokrętła były dla mnie podróżą do czasów dzieciństwa gdy w mój Tato naprawiał podobne rzeczy nie będące jednak instrumentami lecz urządzeniami medycznymi. Wtedy miałem świadomość jak różnorodne dźwięki mogą generować, ale nie nazywałem tego muzyką i nie przeczuwałem jak fascynującą dźwiękową tkankę można z nich stworzyć.

Ostatni koncert ITI w ramach zimowej trasy odbył się Dreźnie, 19 lutego. Był to najbardziej jednorodny spośród trzech, punkrockowy w wyrazie, jakby muzycy starali się oddać całą energię, jaka jeszcze w nich po tej trasie została. Świetnie przyjęty przez publiczność nie miał jednak tego elementu zaskoczenia, namysłu, zadziwienia muzyką i inwencją melodyczną, którą kwartet błysnął w Poznaniu. Energia powalająca, ale była to tylko przygrywka do kataklizmu, jakiego mogli doświadczyć słuchacze, którzy przybyli do małego klubu w Wiedniu.

Wypchana po brzegi salka wielkości tej w Dragonie nie mogła pomieścić wszystkich, którzy chcieli wejść na koncert tria Fire Room (Ken Vandermark / Paal Nilssen-Love / Lasse Marhaug). Dla mnie zaskoczeniem były karteczki z nazwiskami widzów rozmieszczone na krzesłach - każdy tu odnajdywał swoje miejsca. Świetnym opisem tego koncertu jest zdanie, które usłyszałem od wiolonczelistki Clementine Gasser: "tak musi brzmieć wybuch bomby atomowej". Rzeczywiście, ci, którzy tego dnia nie zabrali stoperów na koncert (a ja do takich się zaliczam), i w pełni odczuli potęgę brzmienia zespołu, musieli wyjść z niego ogłuszeni i przytłoczeni brzmieniem grupy. Porażające trzaski i zgiełk jakie, korzystając z laptopu i gramofonu, potrafi stworzyć Lasse Marhaug w połączeniu z energią i żywiołem Paala Nilssen-Love'a oraz rytmiczno-transowymi frazami Vandermarka zdawały się być niszczycielskie nie tylko dla słuchu odbiorców. Cała trójka pozostawała jednak niezwykle czujna na poczynania partnerów i reagowała na każdą zmianę w ich muzyce, czasem podążając za wizją, czasem przeciwstawiając jej własną. Przeżycie - dosłownie - zapierające dech! I z niewieloma rzeczami - może poza atomową destrukcją - dające się porównać.

Zakończenie maratonu, chociaż zapowiadało się ekscytująco, raczej było smutnym doświadczeniem. W krakowskiej Alchemii zamiast zapowiadanego tria Charlesa Gayle'a z Sunnym Murrayem na perkusji doczekaliśmy się tylko koncertu duetu. Nie ma tu najmniejszej winy organizatorów, a przyczyną były psychiczne problemy legendarnego perkusisty. Nie wiem czy to oznacza koniec legendy, nie chciałbym aby tak było, ale na jego koncert nie mam już ochoty się wybrać. Pozostają jego płyty, na których muzyka dalej mnie fascynuje i oczarowuje, chociaż pamięć krakowskich doświadczeń rzuca się na mój jej odbiór smutnym cieniem. Koncert duetu był niezły (znakomity Gayle!) i mógł przynieść wytchnienie po elektroniczno-akustycznych fajerwerkach dni minionych. Nie potrafiłem się jednak nim cieszyć i tego jednego wydarzenia wolałbym nie doświadczyć i o nim nie pamiętać.

ITI:
Ken Vandermark: tenor saxophone, clarinet
Johannes Bauer: trombone
Thomas Lehn: analogue syntesizer
Paal Nilssen-Love: drums
Powiększenie, Warszawa, 17 lutego 2010.
Mały Dom Kultury, Dragon, Poznań, 18 lutego 2010.
Neue Tonne, Drezno, 19 lutego 2010.

FIRE ROOM:
Ken Vandermark: tenor saxophone, clarinet
Paal Nilssen-Love: drums, percussion
Lasse Marhaug: turntable, laptop, electronics
Blue Tomato, Wiedeń, 20 lutego 2010.

IN MEMORY OF SIRONE:
Sunny Murray: drums
Charles Gayle: alto saxophone, piano, bass
Juini Booth: bass
Alchemia, Kraków, 21 lutego 2010.

zdjęcia: Jarosław Majchrzycki
autor plakatu: Maciej Krych