sobota, 1 maja 2010

Zaległości 3: Devastation Menu - wieczór w Auslandzie


Pierwotnie planowaliśmy pojechać do Berlina dwukrotnie, dzień po dniu. W nocy, po koncertach, chcieliśmy wracać, by rano iść do pracy (obowiązki nie pozwalały pozostać w Berlinie). Ostatecznie zmęczenie po pierwszej wyprawie okazało się zbyt duże i z drugiego wyjazdu musieliśmy zrezygnować. Nie była to moja pierwsze wizyta w Auslandzie - kilka lat wcześniej miałem okazję być tam na trzydniowym "Charizma Festival" organizowanym przez Christofa Kurzmanna. To malutki klub (na 60-80 osób), który bardzo trudno odnaleźć - nawet gdy w ręce dzierży się kartkę z adresem i mapę. Wejście do niego jest starannie ukryte i gdy nie świeci się neon nikt nie pomyśli, że jest to miejsce gdzie bywają najwybitniejsi improwizatorzy europejskiej sceny.

Te dwa improwizowane wieczory były organizowane przez Claytona Thomasa, australijskiego basistę mieszkającego od lata w stolicy Niemiec i jego żonę, Clare Copper, artystkę grającą na harfie i chińskim instrumencie guzheng. Niestety, choroba pokrzyżowała ich plany i nie pozwoliła uczestniczyć w dwudniowym spotkaniu improwizatorów.

Pierwszy set był właściwie wstępem, próbą odnalezienia konwencji, zakreślenia granic i form w jakich muzycy mieliby się poruszać. Trochę było to jak "rozpoznanie bojem" - nie znający się wcześniej muzycy (podejrzewam, że Ken niewiele wiedział zarówno o Verze Fischer, jak i Joke Lanzu) stanęli na scenie i musieli jakoś odnaleźć muzykę. I cóż, nie bardzo się udało. O ile jeszcze Vera Fischer i Vandermark próbowali, szukali, dotykali różnych stron muzycznej tkanki, o tyle grający na gramofonach Lanz pozostała na wszelkie ich próby, w moim odczuciu, całkowicie obojętny. Grał swoje, zupełnie nie zwracając uwagi na poczynania partnerów próbujących znaleźć klucz do drzwi jego muzyki. Realizował jakby swój plan - co wydarzyło się po drodze wydawało się nie istotne. W pewnej chwili Ken przerwał grę i pytająco spoglądał - najpierw na wciąż próbującą się odnaleźć flecistkę, potem z irytacją na gramofoniarza. Miałem wrażenie (muzycy chyba też), że dwadzieścia minut pierwszego setu ciągnie się nieskończoność.

Druga część miała zupełnie inny wymiar. Rozpoczęła się w prawie zupełnej ciemności i stopniowo, do pewnego momentu, świata skupione na artystach powoli się rozżarzały. Ale ożyły zupełnie dopiero na samym końcu koncertu. Artyści, gdy grali, pozostawali w półcieniu - nie widzieliśmy dokładnie ich gry na instrumentach, raczej zarys postaci, jej ruch niczym ślad w powietrzu. A muzyka jaką grali była przedziwna: zgrzyty, piski, odgłosy przesuwania dłońmi po pudle wiolonczeli i strunach lub cegły na membranach bębnów tworzyły muzykę surową i gęstą, a przy tym na swój sposób melodyjną. Wszystko to naprawdę współgrało. Nie był to jednak w pełni improwizowany set - muzycy użyli także wcześniej nagranego, repetetywnego fragmentu do którego miała zmierzać ich improwizacja. A gdy już taśma przejęła główną rolę w muzyce, oboje zastygli przytuleni w blasku teraz już w pełni rozświetlonych reflektorów. Zakończenie było groteskowe, ale muzyka broniła się sama - zasługa w tym przede wszystkim perkusisty, który grając na zestawie bez blach i używając do tego najrozmaitszych "śmieci" (kawałki cegieł, gałęzie drzew, plastikowe i papierowe torby) potrafił wyczarować niezwykłe muzyczne światy. Była to jednakże tylko zapowiedź tego co miał pokazać w secie czwartym.

Damskie trio poznaliśmy w secie trzecim - dla mnie była to najbardziej chyba nużąca część oparta na sonorystycznych brzmieniach generowanych przez w najrozmaitszy sposób preparowane instrumenty - podłączone do prądu wnętrzności fortepianu, styki klawikordu czy elektroniczne generatory. Nawet wtedy gdy Liza Albee chwytała za trąbkę czy muszle muzyka nie nabierała innego charakteru - w moim odczuciu była to sztuczna, trudna w odbiorze i nieukładająca się w spójną całość gmatwanina dźwięków. Najciekawiej, w moim odczuciu, wypadłą Andrea Neumann. Dźwięki jakie generowała z 'instant piano' były dosyć niesamowite, bardziej przynależne do noise'u, chociaż nie determinowały brzmienia grupy. Zawiodła mnie Magda Mayas, najbardziej chyba znana z muzyczek zespołu. Ale mogę się mylić w ocenie tego występu, bo Witkowi, który był ze mną, bardzo się podobało.

Nasze zdanie o czwartym secie było jednak zgodne. Kto wie, czy te dwadzieścia minut w berlińskim Auslandzie nie były najlepszymi spośród wszystkich duetów na saksofon i perkusję, jakie kiedykolwiek słyszałem (po pewnym namyślę dodam, że dorównują mu tylko duetowe fragmenty Paala i Kena z pierwszej płyty Lean Left, no i może jeszcze koncert z Bejrutu Petera Brötzmanna i Michaela Zeranga). To nie było telepatyczne porozumienie muzyków - oni faktycznie grali jak jeden organizm. Perkusyjne dźwięki wydobywane w bardzo dziwny sposób - znów cegły na membranach bębnów, stukanie o siebie okutymi brzegami poszczególnych części zestawu, metalowa walizka pełna perkusjonaliów, która sama stała się elementem zestawu. W toku gry Steve odnajdywał blachy, w pełnym pośpiechu umieszczał je na statywach - perkusyjne elementy muzyki w ciągu niewielu minut setu niesamowicie się zmieniły - od pierwotnego brzmienia, po zupełnie współczesne dźwięki. I jeszcze energia - ona wraz z początkiem po prostu eksplodowała. Tu nie było próby nawiązania współpracy - po prostu się to stało. Wszystko zdawało się pasować w najmniejszych szczegółach. Miałem wrażenie frustracji obu muzyków, która w ten sposób znalazła ujście, najlepsze z możliwych. Jakby cierpieli z powodu nadmiaru emocji i energii, i musieli uwolnić ją w jakimś destrukcyjnym akcie. Była więc w tym niszcząca siła i kreatywna moc. Grali z furią, a tworzyli przy tym harmonię. Zrobili to równocześnie, doskonale!!! Czegoś takiego nigdy w życiu nie widziałem - a było to przecież pierwsze spotkanie duetu. I, mam nadzieję, nie ostatnie.

Set piąty, w którym pod wodzą Lanza wystąpiła ósemka muzyków był jakby sumą doświadczeń (ale i niedociągnięć) wcześniejszych części. Każdy z muzyków (prócz lidera) otrzymał numer i gdy został on wywołany musiał grać. Prócz tego było jeszcze zero (wtedy milkli wszyscy) i ósemka - gdy improwizowali wszyscy. Niektórzy muzycy wywołani demonstracyjnie prezentowali swoją dezaprobatę dla poczynań lidera - wywołany Heather na przykład zagrał delikatnie pałeczką na werblu 'entree', wywołany ponownie - powtórzył. Były tu jednak momenty spójne, gdzie muzycy odnajdywali płaszczyznę porozumienia. Chyba najbardziej kreatywna był flecistka Vera Fisher. Vandermark wydawał się nieco rozbawiony sytuacją. Najbardziej irytujący był Lanz, który, wydawało mi się, nie miał pomysłu na muzykę oktetu. Bronić go może to, że szefować miał tu Clayton Thomas, a on nie będąc do tego przygotowanym musiał coś na bieżąco konstruować.

Ten krótki pobyt w Berlinie był także okazją do spotkań: z Kenem, który przywiózł wtedy do Europy gotowy master na kolejny, podwójny winyl w Laurence Family (album Powerhouse Sound "Overlap", ukaże się 8 lipca) i z pianistą Atomica, Håvardem Wiikiem, który, mam nadzieję, powróci do Poznania w październiku w duecie z Claytonem Thomasem.


DEVASTATION MENU, Ausland [Lychener Straße 60, 10437 Berlin], dzień pierwszy, 24 marca 2010.

SET 1
Vera Fisher: bass flute
Ken Vandermark: tenor saxophone
Joke Lanz: turntables

SET 2
Anthea Caddy: cello
Steve Heather: drums, percussion, objects
tape

SET 3
Andrea Neumann: inside piano, electronics
Liz Allbee: trumpet, shells, electronics
Magda Mayas: clavinet, prepareted clavinet

SET 4
Ken Vandermark: tenor saxophone
Steve Heather: drums, percussion

SET 5
Joke Lanz: turntables, conductor
Vera Fisher: bass flute
Liz Allbee: trumpet, electronics
Ken Vandermark: tenor saxophone
Anthea Caddy: cello
Steve Heather: drums, percussion
Andrea Neumann: inside piano, electronics
Magda Mayas: clavinet, prepareted clavinet

zdjęcia (prócz pierwszego) telefonem komórkowym: Wawrzyniec Mąkinia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz