niedziela, 7 marca 2010

Zaległości 1: Pięć dni, pięć koncertów

Dwa tygodnie minęły od koncertów kwartetu ITI w Polsce, a wciąż nie mogę pozbierać w jedno wrażeń i odczuć które ta muzyka po sobie pozostawiła. Był to jednak dla mnie dopiero początek małego muzycznego maratonu który uzupełniał kolejny koncert ITI w Dreźnie, trio Fire Room w wiedeńskim klubie Blue Tomato oraz krakowski koncert Charlesa Gayle'a.

Wszystko rozpoczęło się 17 lutego koncertem ITI w warszawskim Powiększeniu. Przed tym koncertem sam nie bardzo wiedziałem, czego się spodziewać. Chociaż kwartet działa już od trzech lat, pierwsza jego płyta będzie miała oficjalną premierę w dniu jutrzejszym, 8 marca 2010 (dostępna była już podczas trasy koncertowej zespołu). Nigdy wcześniej nie słyszałem tego składu na żywo, a ich muzykę znałem tylko dzięki rozmowom z Kenem i You Tube. Przygotowując więc materiały prasowe przed koncertami kwartetu spekulowałem raczej o ich muzyce niż opisywałem znany mi materiał. Dodatkowo sugerowałem - co ułatwiało bardzo promocję w naszym kraju - iż jest to kwartet prowadzony przez Kena Vandermarka. Nie do końca jest to stwierdzenie prawdziwe - ITI gra muzykę improwizowaną i nie ma tam nominalnego czy faktycznego lidera. Ken jest - bez dwóch zdań - najbardziej aktywnym spośród muzyków kwartetu, jest najbardziej znany, a jego rolę lidera dodatkowo sugeruje instrumentarium, którym się posługuje. Ofiarą mojej sugestii padł m.in. Krzysztof Machowina piszący o koncercie dla Jazz Forum (3/2010): "...Przekaz generowany przez iTi to wprawdzie całkiem zajmujący, a jednak dość powierzchowny, zlepek typowego free a la Vandermark wzbogaconego o elementy europejskiej muzyki improwizowanej, minimal music, czy noise'u. Całości zabrakło myśli przewodniej i w moim odczuciu... lidera z prawdziwego zdarzenia." Sorry, ale takie było założenie, że grają muzykę improwizowaną bez nominalnego lidera; było to spotkanie czterech muzycznych osobowości, gdzie każdy liderem być może i współtworzy muzykę na tych samych prawach. Jego odczucia są jednak w pewnej mierze zbieżne z moimi - także u mnie pozostało uczucie niedosytu, które jednak muzycy zrekompensowali dnia następnego. Inny wieczór, inne miejsce, inna publiczność. Poznański koncert w pełnym tego wieczoru Małym Domu Kultury w klubie Dragon był niezwykły - wszystkie elementy tej muzyki były zrównoważone, a formuła zdawała się być przemyślana w najdrobniejszych szczegółach, nie tracąc nic na swojej zadziorności. Ten koncert był także najbardziej melodyjnym spośród tych, które miałem okazję słyszeć, momentami (końcówka pierwszego seta), gdy grało trio Lehn / Vandermark (klarnet!!!) / Nilssen-Love - niemal lirycznym. Zwarta (chociaż różnorodna) formuła koncertu była także niemałą zasługą poznańskiej publiczności, która w skupieniu i niemal namacalnym napięciu słuchała tak melodyjnych i transowych fraz Kena na saksofonie, jak i szybkich przejść puzonu Bauera czy zupełnie kosmicznych dźwięków syntezatora Lehna. "Fucking GREAT audience!!!" powiedział zresztą ten ostatni do mnie w przerwie koncertu chyląc czoła przed słuchaczami. Thomas Lehn był dla mnie w tym składzie prawdziwym objawieniem (chociaż wcześniej miałem już okazję słyszeć go na festiwalu w Nickelsdorfie w kwintecie prowadzonym przez Franka Gratkowskiego) wraz ze swoim analogowym syntezatorem. To niezwykłe urządzenie nie przypominające dzisiejszych cudów techniki oparte jest na tranzystorach, a nie scalonych układach czy procesorach. Potencjometry, płytki układów, oporniki, tranzystory, pokrętła były dla mnie podróżą do czasów dzieciństwa gdy w mój Tato naprawiał podobne rzeczy nie będące jednak instrumentami lecz urządzeniami medycznymi. Wtedy miałem świadomość jak różnorodne dźwięki mogą generować, ale nie nazywałem tego muzyką i nie przeczuwałem jak fascynującą dźwiękową tkankę można z nich stworzyć.

Ostatni koncert ITI w ramach zimowej trasy odbył się Dreźnie, 19 lutego. Był to najbardziej jednorodny spośród trzech, punkrockowy w wyrazie, jakby muzycy starali się oddać całą energię, jaka jeszcze w nich po tej trasie została. Świetnie przyjęty przez publiczność nie miał jednak tego elementu zaskoczenia, namysłu, zadziwienia muzyką i inwencją melodyczną, którą kwartet błysnął w Poznaniu. Energia powalająca, ale była to tylko przygrywka do kataklizmu, jakiego mogli doświadczyć słuchacze, którzy przybyli do małego klubu w Wiedniu.

Wypchana po brzegi salka wielkości tej w Dragonie nie mogła pomieścić wszystkich, którzy chcieli wejść na koncert tria Fire Room (Ken Vandermark / Paal Nilssen-Love / Lasse Marhaug). Dla mnie zaskoczeniem były karteczki z nazwiskami widzów rozmieszczone na krzesłach - każdy tu odnajdywał swoje miejsca. Świetnym opisem tego koncertu jest zdanie, które usłyszałem od wiolonczelistki Clementine Gasser: "tak musi brzmieć wybuch bomby atomowej". Rzeczywiście, ci, którzy tego dnia nie zabrali stoperów na koncert (a ja do takich się zaliczam), i w pełni odczuli potęgę brzmienia zespołu, musieli wyjść z niego ogłuszeni i przytłoczeni brzmieniem grupy. Porażające trzaski i zgiełk jakie, korzystając z laptopu i gramofonu, potrafi stworzyć Lasse Marhaug w połączeniu z energią i żywiołem Paala Nilssen-Love'a oraz rytmiczno-transowymi frazami Vandermarka zdawały się być niszczycielskie nie tylko dla słuchu odbiorców. Cała trójka pozostawała jednak niezwykle czujna na poczynania partnerów i reagowała na każdą zmianę w ich muzyce, czasem podążając za wizją, czasem przeciwstawiając jej własną. Przeżycie - dosłownie - zapierające dech! I z niewieloma rzeczami - może poza atomową destrukcją - dające się porównać.

Zakończenie maratonu, chociaż zapowiadało się ekscytująco, raczej było smutnym doświadczeniem. W krakowskiej Alchemii zamiast zapowiadanego tria Charlesa Gayle'a z Sunnym Murrayem na perkusji doczekaliśmy się tylko koncertu duetu. Nie ma tu najmniejszej winy organizatorów, a przyczyną były psychiczne problemy legendarnego perkusisty. Nie wiem czy to oznacza koniec legendy, nie chciałbym aby tak było, ale na jego koncert nie mam już ochoty się wybrać. Pozostają jego płyty, na których muzyka dalej mnie fascynuje i oczarowuje, chociaż pamięć krakowskich doświadczeń rzuca się na mój jej odbiór smutnym cieniem. Koncert duetu był niezły (znakomity Gayle!) i mógł przynieść wytchnienie po elektroniczno-akustycznych fajerwerkach dni minionych. Nie potrafiłem się jednak nim cieszyć i tego jednego wydarzenia wolałbym nie doświadczyć i o nim nie pamiętać.

ITI:
Ken Vandermark: tenor saxophone, clarinet
Johannes Bauer: trombone
Thomas Lehn: analogue syntesizer
Paal Nilssen-Love: drums
Powiększenie, Warszawa, 17 lutego 2010.
Mały Dom Kultury, Dragon, Poznań, 18 lutego 2010.
Neue Tonne, Drezno, 19 lutego 2010.

FIRE ROOM:
Ken Vandermark: tenor saxophone, clarinet
Paal Nilssen-Love: drums, percussion
Lasse Marhaug: turntable, laptop, electronics
Blue Tomato, Wiedeń, 20 lutego 2010.

IN MEMORY OF SIRONE:
Sunny Murray: drums
Charles Gayle: alto saxophone, piano, bass
Juini Booth: bass
Alchemia, Kraków, 21 lutego 2010.

zdjęcia: Jarosław Majchrzycki
autor plakatu: Maciej Krych

1 komentarz:

  1. witam
    Ja kilka słów o koncercie Charlesa Gayle'a. Naszczęście bardziej czekałem żeby usłyszeć jego gre choć nie ukrywam że Murray napewno był też sporym magnesem (napewno dla dużej części publiczoności). Koncert był rzeczywiście znakomity choć moim zdaniem słychać było że nie mieli wystąpić tego wieczoru jako duet.
    Charles Gayle jest wielki i to nie tylko jako muzyk i to było dla mnie najistotniejsze.
    Siedząc w pierwszym rzedzie widać było u niego zdenerwowanie całą sytuacją. Szkoda że własnie Jemu popsuł ten wieczór.

    pzdrawiam wszystkich
    dzieki za płytki Gayle`a z Clean Feed.

    krzysztof penarski

    OdpowiedzUsuń